-
Zielone wzgórza nad Soliną…
Wakacji czas, czas odpoczynku dla nas wszystkich a szczególnie dla moich rąk. Niestety najpierw trzeba bylo dotrzeć do Polski, a to wiązało się z wielogodzinną jazdą samochodem. Na szczęście mieliśmy wykupiony nocleg w połowie drogi i mogłam spokojnie odpocząć od jazdy, zrelaksować się, przespać.
Nocleg wykupiliśmy poprzez AirBnB u niemieckich gospodarzy w miejscowości Bad Berka i z czystym sumieniem mogę ich polecić każdemu. Tak serdecznych ludzi dawno nie spotkałam i to pomimo barier językowych. Mój angielski kulał, niemiecki też, za to moja 12 letnia córcia doskonale porozumiała się z gospodynią po angielsku. Jeśli dodać do tego czyściutki apartament w którym mogliśmy się posilić, wykąpać i wygodnie przespać to nic więcej nie bylo mi do szczęścia potrzebne.
W Polsce mieliśmy spędzić prawie 3 tygodnie, z czego pierwszy tydzień minął nam na odwiedzaniu rodziny. Później tydzień mieliśmy spędzić w górach i znowu kilka dni u rodziny. Ostatnie dni wolnego miały być tylko dla nas, juz w naszym domku w NL.
Wakacje mieliśmy zarezerwowane bardzo ryzykownie, bo po pierwsze nad Soliną czyli w okolicach potencjalnie niebezpiecznych biorąc pod uwagę bliskość Ukrainy, a po drugie… zaprosiliśmy za wakacje moją mamę i mamę mojego męża i trochę się tego obawiałam….
A po trzecie jakby tego było mało to znów sprawdziło się przysłowie z poprzedniego posta…
W piątek tuż przed wyjazdem nad Solinę zapragnęłam odwiedzić groby bliskich. Mieliśmy do przejechania raptem 10km, ale nie ujechaliśmy ani połowy drogi gdy moje auto odmówiło współpracy. Silnik zgasł i koniec. Niejako siłą rozpędu dotoczyłam sie na pobliski parking i na tym sie skończyło. Po kilku próbach uruchomienia pojazdu doszliśmy do wniosku ze nie ma na co czekać, trzeba dzwonić po pomoc drogową. Oczywiście do Holandii. I w tym momencie wpadliśmy po uszy w spiralę nerwów i stresu, że o kosztach nie wspomnę.
W skrócie wygląda to tak – ja dzwonie do ANWB (holenderska pomoc drogowa), oni dzwonią do swojego przedstawiciela w PL, ten wysyła po mnie pomoc drogową która holuje mnie do najbliższego warsztatu, tam sprawdzają co jest zepsute i naprawiają albo i nie. Ja dostaję samochód zastępczy na wyjazd na wakacje (czyli na tydzień), potem odbieram swój już naprawiony (płacę za naprawę z własnej kieszeni oczywiście) i szczęśliwa wracam nim do domu, czyli do NL.
Proste, prawda? Tyle, że przez czyjś idiotyczny błąd wcale to nie okazało sie takie proste. Oszczędzę Wam szczegółów bo opis tego wszystkiego to byłby elaborat na 6 stron formatu A4. W skrócie więc powiem, że po długich pertraktacjach pomiędzy nami, ANWB oraz wypożyczalnią samochodów na Katowickich Pyrzowicach, po godzinach oczekiwania tamże, po milionach wygadanych minut z infoliną ANWB i po zmarnowaniu całej soboty dostałam wreszcie zgodę na wypożyczenie samochodu na własną rękę, co niestety wiązało się z tym, że z własnej kieszeni musiałam zapłacić kaucję, która wyniosła mnie prawie 500€. Na szczęście ANWB zobowiązało się zwrócić kaucję jak tylko wrócimy do NL. I tak mieliśmy szczęście (ANWB też), że zatrzymaliśmy się u rodziny (czyli mojej mamy), bo inaczej koszty byłyby zdecydowanie wyższe (hotel) zarówno dla mnie wtedy jak i dla ANWB, bo musieliby mi to zwrócić po powrocie do NL.
W niedzielę rano więc szybkie przepakowywanie, bo w podróż jechało 5 osób a bagażnik samochodu przewidywał 3 małe walizki…
Ostatecznie jakoś się spakowaliśmy o pojechaliśmy. Droga dla mnie była bardzo ciężka z kilku powodów. Po pierwsze i najważniejsze – nie moje auto. Po drugie dostałam Toyota automat i hybryda – w życiu czymś takim nie jeździłam i musiałam dopiero się do tego auta przyzwyczaić. Po trzecie bolały mnie ręce… Koniec końców dotarliśmy wreszcie na nasze upragnione wakacje. W okolice, w których żadne z nas jeszcze nigdy nie było. W Bieszczady. Nad Solinę. Do Domków nad Rozlewiskiem w miejscowości Wołkowyja…

Miejscowość historyczna, pierwsze zapiski pochodzą z XV wieku, przetrwała najazd Tatarów i okupację hitlerowską oraz napady band UPA, by ostatecznie zostać w części zalana przez wody powstałego Zalewu Solińskiego. Ale to sobie możecie sami wygooglać więc nie będę was tu zanudzać historią.
Domek mieliśmy ładny, ale odrobinkę za mały jak na 5 osób. Tydzień jednak to niewiele więc jakoś przeżyliśmy. Dwie starsze panie mieszkały w jednym pokoju, każda miała swoje łóżko więc ciasno im nie było. Gorzej z nami bo my z mężem musieliśmy dzielić pokój z naszą nastoletnią córką i niestety było mało intymnie 😉
Ale w końcu nie przyjechaliśmy tam by było intymnie. Mieliśmy zwiedzać, bo w tej części Polski jeszcze żadne z nas nigdy nie było.
Dlatego od razu w poniedziałek wybraliśmy się nad sławną solińską zaporę. Od dwóch lat nad zaporą kursuje kolejka linowa, której wagoniki wwożą pasażerów od stacji Plasza aż na górę Jawor:

Na górze wieża widokowa, z której widok zapiera dech w piersiach:

Na wieży oczywiście kawiarnia z pyszną kawą, smakowitym ciastem i lodami. Oprócz tego na górze Jawor można też coś zjeść w Bistro Czadowe Gary, a młodsze dzieci mogą spędzić dzień w Parku Rozrywki.
My jednak zjechaliśmy kolejką w dół wciąż podziwiając takie widoki:

Potem był spacer po samej zaporze tam i z powrotem. Niestety spacer zaliczyłyśmy tylko we trojkę – moja mama, ja i moja córka. Teściowa „wysiadła” i to dosłownie… Ona ogólnie mało chodzi, mało się rusza i teraz ta wyprawa niemal ją wykończyła. Odmówiła spaceru i mój mąż został z nią.
Po spacerze wzdłuż zapory pojechaliśmy poszukać jakiejś fajnej restauracji. W wyniku mojego błędu (bo nawigacja przecież się nie myli 😉 ) znaleźliśmy się po drugiej stronie Zalewu Solińskiego, na zaporze Myczkowce:

Ta mała biała plama wśród zieleni na górze za mną to wieża widokowa na której 3h wcześniej piliśmy kawę…
Zapora Myczkowska jest dużo mniejsza od tej głównej zapory co nie znaczy ze nie jest mniej malownicza czy mniej ważna. Według mnie warto ją zobaczyć. I z pewnością po spacerze warto zejść drogą wzdłuż rzeki i przydrożnych straganów i fastfoodów aż do Restauracji Myczkowianka. I teraz uwaga – będzie lokowanie produktu:

Placki ziemniaczane z sosem grzybowym… Niebo w gębie. Placki były 3, rozpływały się w ustach… Pyszne i syte. Polecam. Porcja jak dla mnie zdecydowanie za duża, a uwierzcie że były większe. Zdjęcia niestety nie mam, ale mąż zamówił Placek Szefa i miał problem z jego zjedzeniem…
Okej, koniec reklamy 😉 Z pełnymi brzuszkami wyruszyliśmy w drogę powrotną do domku. Zanim jednak tam dotarliśmy postanowiłam zajechać na stację kolejową Uherce Mineralne, na drezyny.
Drezyny były już nieczynne, ale my i tak nie zamierzaliśmy z nich korzystać. Drezyny podczas swej przejażdżki mają do pokonania co najmniej 7 km , a my z naszą kondycją i tak nie bylibyśmy w stanie na nich jechać więc przynajmniej zrobiliśmy sobie fajne zdjęcia:

Po powrocie do domku teściowa była już tak zmęczona, ze poszła się wykąpać i położyć. A nasza 4 poszła jeszcze na wieczorny spacer nad „rozlewisko”. I tu musze przyznać ze niestety z powodu nieznajomości tego regionu troszeczkę się rozczarowaliśmy bo owo „rozlewisko” okazało się nieciekawym kawałkiem wody, bez plaży, z rozjechanym i mulistym brzegiem. No cóż, musieliśmy poszukać innego miejsca do kąpieli.
Następnego dnia wróciliśmy nad Zaporę by skorzystać z rejsów po Solinie. Ale o tym opowiem Wam juz w następnym poście. Obiecuję ze będzie to wcześniej niż za tydzień 😉
Pozdrawiam serdecznie
-
A miało być tak fajnie…
Kiedyś gdzieś na FB widziałam „mema”, którego nawet już tutaj (z 10 lat temu) przytoczyłam i to w oryginale. Otóż podobno stare chińskie przysłowie mówi, że jak coś idzie dobrze, to na pewno wkrótce się zepsuje (pominęłam wulgaryzm, wybaczcie 😉 haha).
Niestety przysłowie choć nie wiem czy jest prawdziwe to sprawdza się w 100%. Już nie raz zauważyłam, że jak mi się coś układa to potem następuje armageddon i wszystko się wali.
Niestety tym razem też się tak stało. Pisałam wam kilka postów temu, że mam nową pracę, że jestem prawie „zawodowa” hafciarka. Pracowało mi się fajnie, czasem było ciężko, ale w miarę fajnie. Firma się rozwijała, co chwila dostawaliśmy informacje, że mamy nowych klientów, więcej zamówień i więcej pracy. Co chwila dyrekcja chwaliła się ile zarobiliśmy jako firma. W pewnym momencie zdałam sobie jednak sprawę, że nijak się to jednak nie przekłada na nasze zarobki. Frazesy o wzroście i rozwoju jakoś wydawały mi się puste. Pracy wciąż przybywało, niemal wszystko miało być zrobione „na wczoraj”, a oprócz corocznej rządowej kilkucentowej podwyżce płacy minimalnej jakoś kasy nam nie przybywało.
W połowie stycznia zostałam wezwana na rozmowę, dostałam pochwałę że się sprawdzam, że szybko się uczę, że się zgrałam z zespołem. Była też obietnica podwyżki, na którą się ucieszyłam, bo kto by sie nie cieszył. Podwyżka niestety okazała się kpiną, ale ja nie o tym.
Od pewnego czasu zaczęły mi w nocy drętwieć ręce. Oczywiście poszłam do lekarza który powiedział ze to MOŻE z przepracowania i żebym trochę oszczędzała ręce. Wolne żarty. W pracy oszczędzać rąk się nie dało, bo pomimo tego, że zbliżało się lato to grubych kurtek do haftowania nie zabrakło. W domu powoli odpuszczałam wszystkie robótki ręczne. Zamiast haftować czy robić na drutach zajęłam się komputerem i grafiką. Może zrobię o tym osobny post.
Wracając do tematu – zaczęłam mieć problemy w pracy, bo nie bylam w stanie idealnie naciągnąć na tamborek grubszych materiałów. Po prostu bolały mnie ręce, dłonie, nadgarstki.
Kolejna wizyta u lekarza i przypuszczenie, że może to być zespół cieśni nadgarstka. Wiedziałam z czym to się wiąże, bo mój własny mąż na przestrzeni kilku ostatnich lat miał operowane oba nadgarstki plus palec wskazujący lewej dłoni. Ja na początek dostałam cos przeciwzapalnego i zostałam odesłana do domu ze wskazaniami jak wcześniej – oszczędzać ręce. Niestety pomimo tego, że pracowałam tylko 4 dni i to w niepełnym wymiarze pracy to rąk nie dało się oszczędzać. Praca, obowiązki domowe i jeszcze pomoc Olivii w osiodłaniu konia bo siodło ciężkie jak diabli a niektóre „kucuki” większe ode mnie 😉
Problemy nie mijały, ale zaczęły sie nasilać. Budzenie sie w nocy ze zdrętwiałymi rękami, a w pracy niemożność utrzymania nożyczek czy problem z nawleczeniem igły to tylko niektóre objawy. O ile lewa ręka funkcjonowała jeszcze jako tako, to ból w prawej ręce promieniował aż do barku. Po kolejnej nieprzespanej nocy prosto z pracy poszłam do rodzinnego i z mety dostałam skierowanie do Kliniki chirurgii dłoni. Tydzień później bylam już na rozmowie u chirurga i słuchałam wywodów na temat co można z tym fantem zrobić.
A wbrew pozorom zrobić coś można, bo od niedawna leczenie zespołu cieśni nadgarstka zaczyna się od zastrzyku z kortykosteroidowego co PODOBNO ma działanie przeciwbólowe. Celowo słowo „podobno” napisałam wielką literą bo to może i owszem pomaga, ale przykład mojego męża pokazuje że tylko na krótką chwilkę.
Ale że od czegoś trzeba zacząć zgodziłam się więc na te zastrzyki. Pomyślałam, że może mi trochę jednak pomogą i wrócę na ten miesiąc do pracy. Poza tym był koniec czerwca, a my mieliśmy juz opłacone wszystko na wakacje w lipcu więc operacja skomplikowałaby nam plany. Na pytanie lekarza która ręka bardziej boli podałam mu obie…
Ból był ogromny i to razy dwa, a do domu wracałam z takimi pamiątkami:

Oczywiście dostałam tez skierowanie na fizjoterapię i zalecenie zmiany pracy. Jeszcze przed telefonem do pracy wiedziałam ze to nie będzie takie proste. W ostateczności dali mi kilka dni wolnego w oczekiwaniu na poprawę i wizytę u fizjoterapeuty.
Fizjoterapeutka także zaleciła zmianę pracy i dała ortezy do noszenia w nocy. Wyglądało to tak:


Dostałam zestaw ćwiczeń na nadgarstki i miałam spróbować wrócić do pracy. Ortezy mogłam sobie też spróbować ubrać do pracy.
Problem jednak w tym, że z jedną ortezą niewiele dawało się zrobić, a co dopiero z dwoma. Do tego przecież nie mogłam wrócić na hafciarnię… Nie mogłam iść nawet na drukarnię ponieważ tam też potrzebne były obie, zdrowe ręce, a mnie ta orteza nie dość że ciążyła, to jeszcze przeszkadzała. Dali mnie wiec na magazyn do pakowania lub rozpakowywania ubrań. Niestety po 4h pracy w ciężkiej i niewygodnej protezie moja ręka nie nadawała sie do niczego, a w nocy nadal nie mogłam spać. Za namową terapeutki zgłosiłam więc całkowitą niezdolność do pracy. Miałam odpocząć, pojechać na urlop, całkowicie odciążyć ręce. Kolejna wizyta została zaplanowana na początek września.
Na kilka dni przed wyjazdem na urlop zostałam jednak zaproszona do firmy, gdzie zakomunikowano mi, że niestety dla firmy jestem problemem, chwilowo nie rokuję, nie wiadomo kiedy będę mogla normalnie pracować i w takim razie oni z dniem 1 września nie przedłużą mi umowy o pracę. Nie powiem, ze się tego nie spodziewałam, jednak zrobiło mi się cholernie przykro…
Następnego dnia miałam ostatnią fizjoterapię przed urlopem. Powiedziałam o moich problemach w pracy. Fizjoterapeutka stwierdziła, że najpierw mam spokojnie pojechać na urlop i zobaczyć czy ręce przestaną boleć. Resztą będziemy się martwić po powrocie. Na bolący coraz bardziej mięsień przy kciuku prawej ręki dostałam coś w rodzaju opaski usztywniającej na nadgarstek:


Umówiłyśmy się na kolejną fizjoterapię zaraz po moim powrocie z wakacji. Już wtedy byłam pewna ze operacja jest nieunikniona…
-
Summer de Tour
Jak obiecałam w poprzednim poście dziś będzie o nowej letniej bluzeczce o wdziecznej nazwie Summer de Tour.
Bluzeczka powstała już rok temu, ale chwalę się dopiero teraz. Kto czyta moje wpisy ten wie dlaczego.
Zaczęłam dzierganie w lipcu ubiegłego roku będąc na wakacjach w Polsce:

To zdjęcie już Wam pokazywałam rok temu w TYM poście. Pisałam wtedy, ze to co widac na zdjęciu to początek nowego sweterka już po 3 spruciach.
Jak to mówią do trzech razy sztuka i to się sprawdziło w moim przypadku idealnie. Skąd te prucia zapytacie. Otóż wzory Dropsa są jedyne w swoim rodzaju. Już nie raz się przekonałam, że trzeba na nie brać poprawkę. Bo albo ja nie rozumiem wzoru, albo podane wielkości dotyczą wielkoludów, albo już nie wiem sama co.
Ja noszę rozmiar L, w porywach nawet XL, a ze wzorów Dropsa wychodzi mi M i czasem i to wydaje mi się za duże. Wyrzuciłam już wzór który miałam wydrukowany i pokreślony, ale na bank coś mi sie tam nie zgadzało i musiałam improwizować.
Użyta włóczka też „nie pracowała” jak inne, dlatego za każdym razem miałam dużo za oczek w obwodzie bioder. Dopiero po trzecim pruciu i w sumie czwartym podejściu zaczęło być dobrze. No ale niestety, w wakacje dużo nie powstało. Już w domu robiłam zdjęcia tego, co wróciło ze mną z wakacji:

W sumie bluzeczka nie jest zbyt skomplikowana. Na początku jedynie ściągacz, a potem lecimy na około same lewe. Jedyna trudność to ten ażur po bokach, ale jak się załapie te wszystkie narzuty i dziurki to potem już leci. Tak to wygląda z boku:

Dość szybko robi się taką bluzeczkę. Pomimo braku czasu po miesiącu bluzeczka była gotowa:

Tu na zdjęciu jeszcze cieplutka, prosto z drutów, z wiszącymi nitkami. Widać, że bluzeczka najpierw rozszerza się, by potem znów zwężać się odrobinkę. Karczek – dziecinnie prosty, powtórzenie ściągacza i ażurów, rękawów na szczęście brak.
I jeszcze taką ciepłą, prosto z drutów trzeba bylo ubrać na ludzia i zrobić fotki. Tak oto bluzeczka Summer de Tour prezentuje się na ludziu:

Wzór pięknie się układa na piersiach.
Z tyłu też super się układa. W sumie wygląda jakby karczek był „odcinany”, ale to się wszystko robi w jednym kawałku.A tak wygląda zbliżenie na wór na karczku:

Bluzeczka już wyprana i co najważniejsze noszona. Summer de Tour idealnie komponuje się zarówno z rybaczkami jak i z długimi spodniami. Nie nosiłam jej jeszcze do spódnicy, więc nie mogę ocenić czy pasuje równie dobrze:

To zdjęcie też już pokazywałam, w poprzednim poście, ale tu macie zbliżenie.
Z informacji technicznych, wzór ze strony Dropsa o wdzięcznej nazwie Summer De Tour, rozmiar M (z lekkim dopasowaniem), włóczka Drops Belle kolor biały (nr 01).
Kochani pozdrawiam serdecznie i dziękuję za odwiedziny na moim blogu. Lecę poczytać Wasze blogi. Do następnego!
-
Hoek van Zeeland
Jak wspomniałam w poprzednim poście w maju tego znów byliśmy na jakimś wyjeździe. Tak jak poprzednie nasze wyjazdy, tak i ten był z jakiejś okazji. Ten był aż z kilku okazji.
W naszej rodzinie maj jest „urodzinowy”, bo 1 maja świętujemy urodziny naszego syna, a 30 maja urodziny mojego męża. „Po drodze” jest jeszcze Dzień Matki, który w Niderlandach, jak i w wielu innych krajach oprócz Polski przypada ZAWSZE w II niedziele maja. Że już nie wspomnę lokalnych świąt podczas których wszyscy mamy wolne, takich jak Dzień Króla (Konings Dag), Dzień Wyzwolenia (Bevrijdingsdag) , Wniebowstąpienie (Hemelvaartsdag), czy drugi dzień Zielonych Świątków (Tweede Pinksterdag). Ogólnie w maju mamy dużo wolnego.
Nie mamy wprawdzie jak w Polsce narodowego wolnego 1,2 czy 3 maja ale przeważnie w tych dniach dzieci w szkołach mają tak zwane majowe wakacje. Zaczynają się one w okolicach Dnia Króla, czyli 27 kwietnia i trwają aż do około 5 maja, czyli do Dnia Wyzwolenia spod niemieckiej okupacji w 1945 roku. W tym roku Dzień Króla wypadł w sobotę, więc wakacje majowe zaczęły się dopiero w poniedziałek 29.04 i trwały aż do piątku 10.05 zaliczając po drodze święto Wniebowstąpienia, które wypada zawsze w czwartek (w tym roku 9.05) podobnie jak w Polsce czerwcowe Boże Ciało. Różnica pomiędzy chrześcijańskimi świętami w PL i NL jest taka, że w NL wolny jest dzień Wniebowstąpienia, natomiast w PL wolne jest w Boze Ciało.
Chciałam z dziećmi świętować urodziny syna i dzień matki właśnie w terminie od 8 do 12 maja, niestety okazało się że tylko ja mam piątek wolny od pracy. Po drugie – bardziej przyziemne – ceny zakwaterowania w tym okresie były już kosmiczne.
Zmieniliśmy więc termin naszego wyjazdu na weekend Zielonych Świątek (Pinksteren). I tu znowu jest troszkę inaczej niż w PL, bo w Niderlandach Zielone Świątki (Pinksteren) obchodzone jest przez dwa dni – czyli w niedzielę (Eerste Pinksterdag) i w poniedziałek (Tweede Pinksterdag). Zazwyczaj w poniedziałek otwarte są sklepy meblowe, ogrodnicze i budowlane. Podobnie zresztą jest w drugi dzień Wielkanocy czy Bożego Narodzenia.
Ale wracając do tematu. Znalazłam w miarę tani park wakacyjny z domkiem na 6 osób i pojechaliśmy – ja z mężem i najmłodszą córką naszym samochodem, najstarsza córka pociągiem z Arnhem, a syn z dziewczyną jego samochodem.
Pojechaliśmy do Zelandii, niedaleko miejsca, o którym opowiedziałam wam w TYM poście. Tym razem jednak mieszkaliśmy w domku nad wodą, troszkę daleko od morza:
Domek pełen wypas – 3 sypialnie, 2 łazienki, telewizor w salonie, kuchnia ze zmywarką, krzesła ogrodowe. Nawet pogoda nam dopisała, choć tak zupełnie bez deszczu się nie obyło jak to zwykle w Niderlandach bywa 😉Kiedy nie padało to siadałam na tarasie i oddawałam się temu, co tygryski lubią najbardziej:
Jak widać na załączonym obrazku na drutach „siedzi” nowa robótka, a ja jeszcze nie pokazałam tego, co już wtedy miałam zrobione. Ale dojdę i do tego 😉Wypad ogólnie mieliśmy udany. W sobotę rano zaliczyliśmy basen, a w niedzielę pojechaliśmy do Berkenhof Tropical Zoo, gdzie można podziwiać między innymi żółwie i papugi:
Takie „przyjemniaczki” też tam spotkaliśmy:
Podziwialiśmy też piękne kwiaty, głównie orchidee i mnóstwo różnokolorowych motyli:

Można było też przytulić takie zwierzątko:

Po takich atrakcjach pojechaliśmy nad morze na obiad, ale niestety zdjęć mnie mam, bo nie mogłam się ich doprosić od syna i córki… Tak bywa.
W poniedziałek trzeba było wracać. Niestety w tych wszystkich motelach, hotelach i innych noclegach jest tak, że trzeba je opuścić do godziny 10.00 lub 11.00 najpróżniej. Nie chciało mi sie wstawać o 7.00 i szykować śniadania a potem sprzątać w biegu, wymyśliłam więc ze pojedziemy na śniadanie do Zoutelande, do którego mieliśmy 30 minut drogi. Spakowaliśmy się więc i trzeba było pożegnać się z tym miejscem. Syn poszedł zdać klucze z domku, a my z mężem zrobiliśmy sobie jeszcze ostatnią fotkę na pożegnanie:

I tu właśnie musze wspomnieć o moim nowym udziergu, który na tym zdjęciu mam na sobie. Bluzeczka nazywa sie Summer de Tour, a o jej powstaniu będzie następny post.
W Zoutelande zjedliśmy śniadanie na tarasie nadmorskiej restauracji, wypiliśmy kawę i starsze towarzystwo zaczęło się zbierać, każde w swoją stronę. pakowali się we trojkę (syn, jego dziewczyna i nasza najstarsza córka) do jednego auta i wyruszyli najkrótszą drogą do Utrechtu, gdzie nasza corka miała złapać pociąg do Arnhem, a dziewczyna syna do Groningen.
Nam się aż tak bardzo nie spieszyło, obiecałam najmłodszej pokazać piękną plażę w Zoutelande:

Niestety jak na maj zrobiło się zimno i zaczął padać deszcz.
Wycieczka dobiegła końca.
Żegnaj Zelandio.
-
Spódnica Golden Years
Pewnie się ucieszycie, bo dziś nie będzie o wycieczkach, choć troszkę ich jeszcze było. Ale żeby zachować jako taką kolejność chronologiczną to najwyższy czas wspomnieć o moich projektach drutowych.
Na pierwszy „ogień” pójdzie spódnica.
Tu, w TYM poście chwaliłam się „prawie” skończoną spódnicą. Kończyłam ją w aucie, jadąc jako pasażer do Polski na urodziny mojej mamy. Był luty 2023. Miała być ubrana po raz pierwszy na tych urodzinach, ale niestety jak zwykle u mnie nie wyrobiłam się ze wszystkim. Trzeba było pruć ściągacz i robic go na nowo. Potem oczywiście chowanie nitek, pranie, suszenie. Miało być szybko, ale jak juz wiecie zabrakło czasu.
I tak ukończona już spódnica przeleżała w szafie rok z małym hakiem. Czekała na swoją okazję. Okazja nadeszła w maju tego roku. Spódnica miała swój debiut a ja mogłam zrobić zdjęcia:

Zdjęcie musiałam sobie zrobić niestety sama, choć „w domu” było pełno ludzi.
Celowo słowo „w domu” napisałam w cudzysłowu bo tak naprawdę wtedy nie byliśmy w domu, a na kolejnym wyjeździe. Ale o tym (i nie tylko o tym) będzie w następnym poście.
Spódnica o długości do połowy łydki. Ze wszystkich bluzeczek które miałam na wyjeździe najbardziej skomponowała mi sie z innym moim „drutowym” wyrobem, a mianowicie z bluzeczką Catch de Wind ze strony Drops Design, włóczka Drops Safran (nr 18 ecru). Pokazywałam ją w październiku 2022 w TYM poście, ale chyba jeszcze nie chwaliłam się jak wygląda ubrana, choć dość chętnie w niej chodzę:

Ta bluzeczka genialnie wyglada właśnie z takimi dłuższymi spódnicami.
Okej, wracamy do spódnicy. Troszkę inne ujęcie:

Jak widac spódniczka w pasie przewiązana jest sznureczkiem. Sznureczek jest mojego pomysłu, bo ten co był we wzorze jakoś nie chciał mi wychodzić… Wg mnie ten jest super. Tu na zbliżeniu możecie podziwiać same:

Pewnie zastanawiacie cię co POD spódnicą, bo spódnica choć z wełenki to jednak dość cienka i wiotka jest.
Otóż jak ktoś woli można ją nosić bez niczego, ale ja zaopatrzyłam się w półhalkę:

Spódnica się na niej nie ślizga i nie unosi. Nosi się ją rewelacyjnie.
Wzór pochodzi ze strony Dropsa, nazywa się Golden Years Skirt, rozmiar M.
Użyta włóczka to Drops Baby Merino (nr 23 jasny beż) i Drops Kid-Silk (nr 40 różowa perła). Przerobionych ilości wam nie podam, bo włóczkę kupowałam dawno i nie pamietam ile jej było.
Ciesze się niezmiernie że mi się ta spódnica udała, choć oczywiście na początku trudno było zrozumieć wzór, ale już sie przekonałam, że taki urok wzorów z Dropsa. No i bez prucia się nie obyło zanim połapałam co i jak, przeliczyłam odpowiednio oczka, narzuty itp. Ale to już za mną – teraz noszę i pękam z dumy 😉
Kochani dziękuję tym co tu jeszcze zaglądają pomimo tego ze blog zmienił sie na bardziej osobisty i turystyczny zamiast skupić się na robótkach ręcznych.
Pozdrawiam serdecznie
-
Ameland
Ostatni mój post był jakiś tydzień temu więc teraz czas na kolejny.
Dziś jeszcze (niestety) nie będzie o żadnych robótkach ręcznych, bo nie ma się za bardzo czym chwalić. Paryżanki nadal nie oprawione, kolos nie ruszony, druty leżą…
Dziś pokażę Wam za to kolejny piękny zakątek Królestwa Niderlandów, który miałam okazję zobaczyć.
Dokładnie 15 lutego minęło równo 30 lat od dnia, kiedy ja i mój mąż spotkaliśmy się po raz pierwszy. Trzeba to było jakoś uczcić i z tej właśnie okazji zaplanowaliśmy sobie weekend tylko we dwoje.
Oczywiście musieliśmy zapewnić opiekę naszej 12 letniej córce i pieskowi. O kota nie musieliśmy się martwić, bo kot to takie stworzenie, że weekend w samotności przeżyje, o ile ma kuwetę i dostęp do wody i jedzenia. Na dorosłego syna nie mogliśmy liczyć, bo ten zakochany w dziewczynie z okolic Groningen miał już zaplanowany tygodniowy urlop z nią gdzieś tam w tych jej okolicach. Najstarsza córka miała weekend wolny więc przyjechała z Arnhem specjalnie po to by wziąć najmłodszą i psa do siebie na ten weekend. U nas zostać nie chciała, bo jak stwierdziła na tej naszej wsi nie ma co robić, a w mieście to i kino, i sklepy, i McDonald i w ogóle lepiej.
My mieliśmy zaplanowany weekend w hotelu Van Heeckeren w miasteczku Nes, na wyspie Ameland.
Ameland to jedna z kilku wysp znajdujących się na północy Niderlandów. Wysp tych jest kilka – Texel, Vlieland, Terschelling, Ameland i Schiermonnikoog. Wyspy te oddzielone są od stałego lądu akwenem wodnym, zwanym Morzem Wattowym. Jak się domyślacie na wyspy można dostać się głownie promem:

Jako że był to luty, to chociaż było słonecznie to wiało jak diabli i niestety nasze zdjecia nie nadają się do publikacji 😉
Promem płynęliśmy równą godzinę. Obserwowaliśmy drogę morską, czyli skąd i dokąd płyniemy, piliśmy kawę na dolnym pokładzie i układaliśmy plan zwiedzania wyspy.
Na początek jednak po zameldowaniu w hotelu poszliśmy obejrzeć najbliższe okolice, poszukać sklepu z pamiątkami i restauracji. Wieczór zakończyliśmy siedząc w restauracyjnym ogródku z kawą i deserem przy ogniu i pod parasolem:

Tu widać kawę, deser i ogień, a parasol i nas widać tu:

Następnego dnia wybraliśmy się na zwiedzanie wyspy i dotarliśmy do miasteczka Hollum. Tam pospacerowaliśmy chwilkę po plaży a potem postanowiliśmy zwiedzić muzeum.
I znów trafiliśmy na coś, co znamy w historii – kolejny bunkier Wału Atlantyckiego:

Tablica przedstawia dość dokładnie jak wyglądały w tym miejscu zabudowania i umocnienia w czasie II wojny światowej. Obiekt który pozostał do dnia dzisiejszego i który obecnie można zwiedzać to tzw. bunkier kuchenny, czyli bunkier w którym mieściła się kuchnia dla stacjonujących tutaj niemieckich żołnierzy. Obecnie w środku jest muzeum i można zobaczyć przedmioty z tamtego okresu.
Tak mniej więcej wyglądał wartownik-radiotelegrafista siedzący pod ziemią i wartownik obserwujący plażę i morze w oczekiwaniu na nalot aliancki:

A tutaj niektóre przedmioty znalezione w okolicach bunkra i pozostałości z zabudowań:

Po zwiedzeniu bunkra udaliśmy się w okolice latarni morskiej:

Latarnia została zbudowana w 1880 roku na rozkaz holenderskiego króla Wilhelma III. Ma 55m wysokości i liczy 15 pięter, a na jej szczyt prowadzi dokładnie 236 stopni. Przeliczyłam i dokładnie tyle jest. A jak już tam wlazłam to oczywiście zrobiłam zdjęcie okolicy:

Tak wygląda plaża i bunkier-muzeum z latarni morskiej. W oddali widać zarys kolejnej wyspy – Terschelling.
Idąc do góry liczyłam schody, idąc w dół oglądałam eksponaty, które są w latarni zgromadzone. Nie będę wam pokazywać wszystkiego. Dla mnie najciekawsze były gabloty w wystawą niemal wszystkich znanych latarni morskich. Tych z Polski również:

Obok zdjęcie pokoju, w którym kiedyś normalnie pracował latarnik. Od 2004 roku latarnia jest w pełni automatyczna, czyli nie jest już obsługiwana przez człowieka i od 2005 roku udostępniona jest do zwiedzania. Dzięki temu można zobaczyć nie tylko jak wygląda latarnia w środku, czy jak wyglądały kiedyś lampy ale także jak i gdzie kiedyś spał pełniący służbę latarnik:

Oprócz latarni morskiej w Hollum na wyspie Ameland jest jeszcze jedna budowla, pełniąca kiedyś funkcję latarni morskiej. Jest to znajdująca się w miasteczku Nes wolnostojąca dzwonnica. Wieża ta zbudowana została w 1664 roku. W 1732 roku została znacząco podwyższona by przez 150 lat (do czasu zbudowania latarni w Hollum) pełnić rolę latarni morskiej dla coraz bardziej rozwijającej się żeglugi:

Jeśli przyjrzycie się budowli zauważycie duże metalowe cyfry oznaczające rok budowy wieży. Jak dla mnie jest to świetna sprawa, bo czarno na białym udokumentowany jest rok powstania budowli. Szary kartusz nad wejściem datowany jest na 1890 rok i oznacza datę renowacji wieży, czyli ponowne jej przekształcenie na „zwykłą” dzwonnicę. Najmłodszy z tego wszystkiego jest zegar z datą 2017 😉
Takie „datowe perełki” można znaleźć niemal na wszystkich budynkach w Nes:


W niedzielę przed powrotem poszliśmy jeszcze pożegnać się z morzem. Pomimo tego że była koncówka lutego było słonecznie i w miarę ciepło:

Plaża, morze i błękit nieba, a za morzem już tylko Norwegia 😉
Kochani moi, cieszę się ze dotarliście do końca tego długiego wpisu. ja wiem, że mój blog hafciarski powoli ewoluuje i zamiast być „hafciarski” staje się coraz bardziej osobistym. Ale lubię pisać i chcę wam pokazać ciekawe miejsca, takie które niekoniecznie znajdziecie w przewodniku. A coś o robótkach ręcznych też jeszcze będzie, obiecuję.
Dziękuję tym, którzy tu jeszcze zaglądają i pozdrawiam
-
Grudniowa kreatywność
Grudzień to taki miesiąc, kiedy wszyscy szykują się do świąt goniąc za prezentami i ozdobami świątecznymi. Oczywiście wygrywają ci, którzy ozdób mają „cały wór” albo robią je na okrągło przez cały rok. Podobnie jak kartki świąteczne. Ja nie robię ozdób na choinkę, bo nie chcę się angażować w zabawy skoro wiem, że nie mam na nie czasu. Kartek też nie robię. Z tego samego powodu.
Są jednak rzeczy, które trzeba zrobić samodzielnie. Albo pomóc w ich powstaniu, jak np prezenty mikołajkowe…
Nie wiem czy już kiedyś tu na blogu pisałam, że w Niderlandach ważniejsze są prezenty z okazji św. Mikołaja, niż te z okazji Bożego Narodzenia. Nie wiem czym to jest spowodowane. Może swoistą legendą Św. Mikołaja całkiem różną od naszej polskiej, że nie wiem. Fakt jest taki, że to właśnie 5 grudnia w NL wypada „pakjesavond” czyli wieczór wręczania prezentów, czasem dość sporych i drogich. Takie wieczory organizują rodzice dla swoich małych dzieci zapraszając Mikołajów do swojego domu, takie wieczory organizują niemal wszystkie zakłady pracy dla najmłodszych dzieci swoich pracowników. Również każdy pracownik dostaje z tej okazji podarunek, w zależności od zakładu pracy.
W szkołach podstawowych zawsze 5 grudnia jest chaos z powodu bałaganu zrobionego przez pomocników Mikołaja zwanych Czarny Piotruś (Zwarte Piet). Tych pomocników zawsze jest kliku i każdy z nich spełnia inną funkcję.
Młodsze roczniki otrzymują drobne prezenty robione przez nauczycieli i rodziców, natomiast od dzieci od 8 roku życia robią prezenty sobie nawzajem. Najpierw każdy musi napisać na karteczce co lubi a czego nie i co chciałby otrzymać. Potem następuje losowanie i każde dziecko robi prezent właśnie tej osobie, którą wylosowało. Z zasady są to prezenty w okolicach 5€. Zasada jest jedna – im bardziej kreatywnie będzie zapakowane tym lepiej.
I tak na przykład raz moja najstarsza córka (dziś już 27 letnia) wróciła do domu z pudłem imitującym telewizor na ekranie którego „wyświetlany” był film Hanna Montana, bo w tym właśnie czasie była ona wielką fanką tego serialu. A syn (dziś już 24 letni) wrócił do domu z kartonowymi piłkarzykami. Niestety nie mam zdjęć, więc musicie mi uwierzyć na słowo. Oczywiście te kartony to było tylko „opakowanie” dla innego prezentu, zazwyczaj jakiegoś drobiazgu.
Mam za to zdjęcia tego, co pomagałam robić najmłodszej latorośli. I tak jednego roku dla miłośniczki Harrego Pottera „wyprodukowałyśmy” książkę:


„Harry Potter i Więzień Azkabanu”. Trochę gruba nam ta książka wyszła, ale to z tej przyczyny, ze trzeba było w nią „wpakować” prezent. Prezentem były jakieś słodycze i „słoiczek” ze świąteczną dekoracją i oświetleniem w środku (zdjęcia brak). Z tego powodu książka została opasana gumką, żeby się nie otwarła przy wyjmowaniu z papieru. Bo oczywiście musiał być jeszcze papier z mikołajkowymi motywami…
Co dostała wtedy moja córka niestety nie pamiętam.
Pamiętam, że rok później pakowałyśmy prezent jak czekoladę. Dziewczynka którą wylosowała moja córka chciała dostać czekoladową literkę. Koniecznie z gorzkiej czekolady. Kupiłam więc taką czekoladę, coś jak ta na zdjęciu poniżej, a potem robiłyśmy identyczne opakowanie, tyle ze dużo większe:

Niestety nie umiem znaleźć zdjęć z tego szkolnego Mikołaja. Mam tylko jedno – mojej córki i jej prezentu. Oto miłośniczka Minecraft we własnej osobie:

Ostatnio moja córka wylosowała chłopca, miłośnika gier komputerowych. W prezencie chciał jakąś tam piłeczkę, jakieś słodycze. Ale trzeba bylo pomyśleć jak to zapakować. Przypomniał mi się ten „telewizor” który lata temu dostała starsza córka. Trochę zastanowienia i voilà – mamy laptop:

Nawet myszka jest, wprawdzie „starego” typu, jeszcze z kablem, ale jest 😉
Jest i klawiatura i „gra” na „ekranie”:

„Klawiatura” była do podniesienia a pod nią chował się prezent.
Moja córka tym razem dostała ogromną „czekoladę” Milka:

Ta kartka którą córka trzyma w ręku to taki swoisty wierszyk – życzenia od Mikołaja, czyli osoby która prezent robiła. I nie może to być „zerżnięte” z Internetu czy książki, cały dowcip polega na tym, żeby wymyśleć coś samemu. Jednym słowem trzeba być mega kreatywnym.
A tak wyglada klasa w tym dniu:

Jest i Nintendo, jest krowa, piłka i co tam kto wymyślił.
Ale to nie koniec mojej kreatywności, bo oprócz wymyślania i pomocy z prezentem do szkoły trzeba było zrobić stroik świąteczny. W tym roku (czytaj w grudniu 2023) dziewczyny z mojego działu zaproponowały warsztaty stroików świątecznych. I tak któregoś wieczora wylądowałyśmy w piątkę w kwiaciarni która te warsztaty organizowała.
Zabawy było co niemiara a efekt całkiem zadowalający. Tu już u mnie na stole:

Jeśli chodzi o kreatywność innych, to chciałam wam jeszcze pokazać jedno zdjęcie. Gdzieś w połowie grudnia byliśmy na kiermaszu świątecznym. Bardziej pooglądać niż kupić, bo ceny kosmiczne.
Ale nie mogliśmy sobie odmówić kawy z takiego ekspresu:

Kawa z lokomotywy napędzanej węglem kamiennym – ewenement jedyny w swoim rodzaju 😉
Na koniec pochwalę się jeszcze kwiatami, które w prezencie urodzinowym dostałam od mojej najmłodszej latorośli:

Kwiatki zrobione własnoręcznie przez nią, do dziś stoją i cieszą oko.
A moje urodziny spędziliśmy w zoo Amersfoort w wieczornej, świątecznej scenerii:

I takie to były nasze grudniowe przygody.
Ja wiem, że relacja trochę przydługa i na dodatek nie o haftach czy drutach, ale w końcu też o kreatywności i mam nadzieję, że Was nie zanudziłam.
Pozdrawiam serdecznie wszystkich czytających. Będzie mi bardzo miło, jeśli pozostawicie jakiś komentarz.
-
Paryżanki i prezent
Ostatni post o Paryżankach był w maju zeszłego roku. Potem jeszcze w sierpniu (też zeszłego roku) pisałam, że są już skończone i potem słuch o mnie zaginął w blogosferze. To już wiecie.
To jeszcze Wam powiem, że przez cały ten rok mie mogłam się zebrać, żeby te Paryżanki oprawić…
Ale najpierw Wam pokażę, że one faktycznie ukończone już są. TU macie zdjęcia gotowych trzech i początek czwartej, zimowej.
A tak ta zimowa się prezentuje:

A tak wyglądają wszystkie cztery, oczywiście jeszcze nie wyprane i nie wyprasowane:

Zdjęcia zrobione w czerwcu 2023. Potem było pranie, prasowanie, kupowanie ramki, dopasowywanie passe partout i… na tym się skończyło. Wszystko leży i kurzy się już prawie rok… I chyba jeszcze trochę się pokurzy, bo weny i czasu nadal brak.
Kochani, w tytule tego posta jest też PREZENT i teraz będzie o prezencie. Muszę jednak temat troszkę rozwinąć.
Od 2019 roku pracowałam w firmie Vierstroom zajmującej się (tak ogólnie) opieką nad ludźmi starszymi i schorowanymi w ich domach. Do moich obowiązków należało głownie sprzątanie. To była praca na 2-3h na dom lub mieszkanie raz lub dwa razy w tygodniu. Z racji tego że dostępna byłam 5 dni w tygodniu po 5,5 h to miałam tych podopiecznych po 2 każdego dnia. Raz było to małżeństwo, raz osoba samotna.
Miałam szczęście do fajnych ludzi, do takich, z którymi szybko łapałam dobry kontakt i oprócz pracy mogłam z nimi pogadać, pożartować, kawę wypić. Bardzo często byłam jedyną osoba z którą spotykali się regularnie co tydzień. Szczególnie kiedy nadeszła pandemia i lockdown.
Tak trafiłam na Trudy. Miała męża, więc nie byłą samotna, ale miała też chore nerki i problemy z poruszaniem się. Ciężko jej było więc odkurzyć czy umyć okna.
Bardzo szybko załapałyśmy wspólne tematy, bo Trudy była zapaloną hafciarką. Jej piękne prace wisiały w całym domu. Pomimo dializ na które jeździła co drugi dzień i rolatora którego potrzebowała by się przemieszczać, Trudy była bardzo pogodną osobą. Niestety do czasu.
Trudy zachorowała na raka przełyku. Z powodu dializ nie mogla mieć normalnej chemii, miała za to naświetlania. Musiała przyjmować specjalne płynne pokarmy poprzez sondę umieszczoną w przełyku a wystającą z nosa. Było i jej żal, gdy specjalna pompa pompowała jej przez nos do żołądka płynne odżywki, a ona się nimi dławiła.
Niestety pomimo starań, leków i naświetlań Trudy czuła się coraz gorzej. Rak przerzucił się na żołądek i Trudy się poddała. W wieku niecałych 74 lat świadomie podjęła decyzję o eutanazji… Po prostu odmówiła dalszego leczenia, zarówno tego onkologicznego jak i dializowania.
Z jednej strony ją rozumiem, bo jej dalsze życie byłoby męczarnią, przedłużaniem agonii a lekarze nie dawali jej żadnych szans na poprawę.
Oficjalnie leczenie zakończyło się w piątek, w poniedziałek jeszcze się widziałyśmy gdy przyszłam do pracy. Była tam też jej córka z którą też chwilkę porozmawiałam na ten temat. Nie musiałam wtedy sprzątać, mogłam porozmawiać z Trudy, pożegnać się z nią, zrobić sobie z nią zdjęcie. Nie miała już sondy, wyglądała jakby nic jej nie dolegało. A w środę rano odebrałam telefon, że zmarła w nocy.
Czemu Wam o tym piszę? Bo po kilku tygodniach wróciłam do pracy pod ten sam adres, tyle ze teraz miałam pomagać jej mężowi. Raz w tygodniu, po 2 godzinki. I właśnie z jednego sprzątania wróciłam z prezentem. Prezent od męża Trudy ale również od jej córek. Taka pamiątka po Trudy.
Do domu dotarłam z takim pakunkiem:

Papier rozdarłam zanim zdążyłam zdjęcie zrobić. Jak juz go rozdarłam do końca to moim oczom ukazał sie taki widok:

Wielkie plastikowe pudło z pokrywką. A pod pokrywką same cukierasy:

No to zaczynamy! Podwójne pudełko z mulinami i innymi akcesoriami:


Dwie książki ze wzorami, w tym jedna z haftami na temat Niderlandii:


Czasopisma hafciarskie i luźne wkładki z gazet:


Kilka kawałków czystej kanwy:

Dostałam też mini zestawy do haftu:

Oraz kilka ciekawych „kocich” wzorów:




Możecie mi nie wierzyć, ale popłakałam się jak dziecko…
W chwili obecnej wszystko nadal „siedzi” w tym pudle, bo po 1 nie mam miejsca żeby to gdzieś pochować a po 2 czasu brak na hafty. A muszę przyznać, ze paluszki świerzbią, oj świerzbią 😉
Jeśli dotarliście aż do tego miejsca to bardzo się z tego powodu cieszę. Proszę dajcie znać, czy nadal mnie czytacie.
Pozdrawiam
-
Hoge Veluwe i The Streamers
W październiku holenderskie dzieci mają tydzień wolnego. Kiedyś były to wakacje na tzw. wykopki, teraz mówi się na to „herfstvakantie” czyli jesienne wakacje.
Większość Holendrów mających szkolne dzieci wyjeżdża gdzieś na caly tydzień, inni tylko na weekend. My nie bardzo mogliśmy na cały tydzień, bo oboje z mężem nie mieliśmy już tyle urlopu, ale coś tam w planach jednak mieliśmy.
Na początek miałam zaplanowany weekend w Den Haag. Nasza najmłodsza córka wypominała nam wyjazd do Zoutelande, trzeba było więc jakoś jej to wynagrodzić. Druga okazja wyjazdu nad morze była bardziej prozaiczna – wybory do parlamentu.
Jako Polacy mieszkający za granicą mamy prawo do głosowania w wyborach, ale żeby móc zagłosować trzeba stawić się w polskiej ambasadzie w Hadze. Jako że frekwencja w tych wyborach zapowiadała się kosmiczna obawiałam się kilkugodzinnego stania. Wymyśliłam więc, że wybierzemy się do Den Haag w piątek wieczorem, w sobotę skoczymy sobie na plażę w Scheveningen, a w niedzielę rano przed śniadaniem zawitamy do jednego z oddziałów ambasady w którym wcześniej się zarejestrowaliśmy.
I niemal wszystko miałam dopięte na ostatni guzik, ale nie przewidziałam że się pochorujemy. Niby to „tylko” przeziębienie, ale wszyscy kichaliśmy, kaszleliśmy i smarkaliśmy na akord. Postanowiłam więc rezerwację odwołać, bo z przeziębieniem lub krótko po nim nie miałam zamiaru paradować w październiku po wietrznej i może deszczowej plaży.
Na wybory postanowiliśmy jednak jechać…
Zerwałam całą rodzinę o 7.00 rano z łózka, zapakowałam wszystkich do auta, syna posadziłam za kierownicą i kazałam się wieźć do ambasady ;).
O 8.50 rano pod każdym oddziałem polskiej ambasady był już tłum ludzi… O dziwo nikt nie narzekał ze musi stać godzinami. My odstaliśmy prawie 1,5h zanim przyszła nasza kolej i mogliśmy oddać głos i wrócić do oddalonego raptem o 50 km domu. Każdy z naszej czwórki był juz głodny i chcieliśmy jak najszybciej wrócić do domu i zjeść w końcu śniadanie. Niestety daleko nie ujechaliśmy, bo już na wyjeździe z Hagi zapaliła się kontrolka przegrzanego silnika…
Dosłownie dotoczyliśmy sie do najbliższej stacji benzynowej w celu sprawdzenia płynu chłodniczego. Dopełniliśmy zbiornik płynem który niestety natychmiast zaczął wyciekać spod auta… Trzeba było wezwać pomoc drogową:

Śniadanie jedliśmy na stacji benzynowej – bułka z serem i wędliną plus kawa z automatu… Coś trzeba było zjeść, bo zapowiadało się dłuższe czekanie.
Pomoc drogowa wprawdzie dotarła w pół godziny od zgłoszenia, ale mechanik musiał sprawdzić co sie dzieje z samochodem. W końcu stwierdził, ze togo się nie da zrobić na miejscu i odholował nas do swojej centrali w Den Haag, gdzie musieliśmy czekać na dalszą diagnozę. Niektórym się nie nudziło 😉 :

Koniec końców dostaliśmy samochód zastępczy na kilka dni a nasz samochód został odholowany do zaprzyjaźnionego warsztatu. Po weekendzie okazało sie jednak, ze nasze autko musi poczekać na naprawę około 2 tygodni bo oni zmieniają swoją lokalizację…
Ja jednak potrzebowałam auto, bo po anulowaniu weekendu w Den Haag zmówiłam pobyt w okolicach Arnhem na weekend następny…
I tutaj też wybór miejsca nie był przypadkowy, bo w loterii wygrałam dwie wejściówki na niedzielę 22 października na koncert holenderskich artystów w Arnhem właśnie. Musiałam więc przedłużyć wynajem auta zastępczego na kolejne dni.
Weekend spędziliśmy w okolicach Narodowego Parku Hoge Veluwe, w ośrodku domków wakacyjnych Euro Parc.
Przyjechaliśmy w piątek wieczorem. Domek mieliśmy malutki, ale przytulny i na 3-4 osoby plus piesek wprost idealny.
W sobotę rano lało i przekonani byliśmy ze niestety spędzimy ten dzień w domku, przed telewizorem. Jednak szybko się rozpogodziło i postanowiliśmy nie siedzieć w domu a korzystać ze świeżego powietrza.
A że do Parku mieliśmy dosłownie rzut beretem udaliśmy się właśnie w tamtą stronę.
Za wstęp do parku trzeba wprawdzie zapłacić, ale za to można skorzystać z darmowych rowerów. Zwiedzanie parku na piechotę niezbyt mi sie podobało bo to jednak dość spory teren jest, na rowerze bardzo sie męczę i obawiałam się ze daleko nie dojadę…
Dałam się jednak mężowi i córce skusić na ten rower:

Widoki mieliśmy super, pogode również. Kilka razy wprawdzie zachmurzyło sie tak, ze myslalam ze zmoczy nas do suchej nitki, ale jakoś nie spadła ani kropelka:


A na trasie można było znaleźć takie niespodzianki:

Wprawdzie my nie spotkaliśmy żadnego zwierzęcia oprócz zaskrońca którego niestety nie udało nam się sfotografować, to w parku tym zdarza się zobaczyć wolno żyjące dzikie zwierzęta.
Co do wycieczki rowami to bylam zaskoczona. Rower jak rower, ale ja osobiście mam bardzo słabą kondycję i nie jeżdżę rowerem na co dzień. Raz czy dwa jechałam z córką do szkoły, gdy ta musiała mieć w szkole rower i zawsze było mi ciężko. W poprzedniej pracy raz próbowałam jechać rowerem i słabo to wyszło – trasa, którą inni pokonują w 20 minut mnie zajęła prawie godzinę i co chwila musiałam schodzić z roweru i odpoczywać. Porażka jednym słowem. Dlatego bardzo sceptycznie podchodziłam do tej wyprawy.
Ale o dziwo – szło mi bardzo dobrze. Jechaliśmy asfaltową drogą rowerową wzdłuż wrzosowisk i pośród lasu, po pagórkach i w poprzek piaszczystego terenu. Zrobiliśmy trasę o długości ponad 20km i znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Nie powiem, że dałam radę jechać przez całą trasę, bo bym skłamała. Ostatnie kilometry były ciężkie i mogę powiedzieć ze w sumie to 6 km szłam pieszo prowadząc rower.
Ale i tak jestem z siebie dumna. I następnego dnia nie miałam zakwasów, co też graniczy z cudem
A tak wygląda parking rowerowy przy wejściu do parku:

W niedzielę po śniadaniu wymeldowaliśmy się z domku i pojechaliśmy do naszej najstarszej córki mieszkającej w Arnhem. Mieliśmy zostawić tam młodszą córkę, psa i samochód.
Starsza córka zawiozła nas swoim samochodem do GelreDome na koncert The Streamers
The Streamers to nie jest zespół sam w sobie, to grupa holenderskich wykonawców znanych z lokalnego radia i telewizji. Podczas pandemii i ogólnego lockdownu gdy nie można było koncertować na żywo zaczęli streamować swoją muzykę online z Pałacu Królewskiego czy z Efteling. Stąd właśnie wzięła się nazwa The Streamers. Ich transmisje online oglądało prawie 2 miliony ludzi… Od marca 2022 roku grupa koncertuje na żywo sprzedając za każdym razem tysiące biletów.
Ja swoje wejściówki wygrałam na loterii i byłam bardzo szczęśliwa mogąc tam być. Szkoda tylko ze siedzieliśmy dość daleko od sceny, ale tak to jest jak sie człowiek zastanawia czy iść czy nie iść 😉

No ale w końcu to co najważniejsze bylo widać dobrze. Na zdjęciu widać scenę a na srodku parkietu (albo jak kto woli boiska, bo GelreDome to w końcu stadion piłkarski) dwóch DJ z radia Q-music zabawiających publikę przed koncertem.
A tu przed autokarem, którym podróżują gwiazdy:

Niestety samych artystów nie udało mi się spotkać żeby zrobić sobie focię 😉
Kochani, jeśli dotrwaliście do tego miejsca to bardzo się cieszę, ze mogłam się z wami podzielić moimi przeżyciami.
Dodam jeszcze ze w samochodzie zepsuła się dosłownie pierdółka – wąż ze zbiornika cieczy chłodzącej – to tak w skrócie. Niestety kosztowało nas to nieco nerwów i masę pieniędzy, bo nie dość ze trzeba było zapłacić za naprawę to jeszcze za wynajęty samochód. No ale życie jest pełne niespodzianek…
-
Prawie 75%
Jak w tylule – mam prawie 75% kolosa. A wiecie że „prawie” zrobione, to nie to samo co zrobione, tak więc niestety do 75% brakuje jakies 0,5%.
Tak mój kolos wyglądał gdy pokazywałam go ostatnio:

I wstyd się przyznać, ale aż do dziś niewiele przybyło…
– grudzień 2023:

– marzec 2024:

– kwiecień 2024:

Oczywiście w aplikacji wygląda to o wiele lepiej, ale i tak widać, że postępy raczej marne.
Tu mamy kwiecień 2023:

A tu kwiecień 2024:

Niecałe 2 strony w rok, a powinno przybyć co najmniej drugie tyle. Ale same wiecie – życie czasem bywa nie przewidywalne…
Zdjęcia trochę kiepskiej jakości, bo robione przy sztucznym oświetleniu.
W aplikacji z boku ekranu widać też owe „prawie” 75% a dokładnie 74, 67% całości.
I to by było na tyle postępów w kolosie i na dzień dzisiejszy więcej na razie nie będzie. Dlaczego? A to już wam wyjaśnię później. Na tę chwilę nadrabiam posty z zaległościami więc musicie troszkę poczekać.
Obiecuję też doczytać wasze blogi. Zaczęłam jeszcze w lipcu, ale potem był bardzo intensywny wakacyjny wyjazd 😉
Dziękuję za Wasze odwiedziny na moim blogu.
Pozdrawiam