Home

  • Hafciarska zajawka

    Kochani, nadeszła wiekopomna chwila kiedy mogę powiedzieć, że wracam do haftów. Na początek zapisałam się na zabawę z Kress-ką z bloga Moje Hobby. Zabawa nazywa się „Sezon na Haft”.

    Banerek:

    Będziemy haftować dowolnie wybrany przez siebie obrazek w tematyce 4 pór roku.

    Ja w sumie mam już obrazki w tym temacie, bo dawno temu, w 2015 skończyłam jeden SAL „Cztery Pory Roku”, a całkiem niedawno Paryżanki, które też pokazują 4 pory roku. Ciągnie mnie już jednak do haftów, a tutaj nie dość, że sama wybieram wzór jaki chcę haftować to jeszcze na każdą porę roku mam czas do końca trwania danej pory roku. Czyli na wyhaftowanie zimy jest czas do 20 marca włącznie…

    Przekopałam zasoby swojego komputera, znalazłam kilka wzorków, ale nic z tego co znalazłam mnie specjalnie nie urzekło. Dlatego postanowiłam zajrzeć na Etsy i to był strzał w 10. Zdecydowałam się kupić wzór którego jeszcze u nikogo nie widziałam:

    Zdjęcie pochodzi od Etsy, ze strony sprzedawcy.

    Będą 4 osobne obrazki, wzór jest i w kolorze i czarno-biały do wyboru. Biorę się powoli do kompletowania pierwszej części, czyli Zimy.

    Druga zajawka, to taki mini-hafcik na szybko. Jakiś czas temu na skrzynkę na Insta dostałam propozycję testowania wzoru od Povitrulya Handmade. Wtedy byłam pomiędzy zabiegami cieśni nadgarstków więc nie bardzo mogłam testować. Teraz chcę wrócić do moich robótek więc zgodziłam sie na testowanie.

    Na początek dostałam do wyboru kilka wzorów na zakładki do książek. Ja wybrałam „All Booked”:

    Zdjęcie pochodzi ze strony sklepu.

    Dziś otrzymałam przesyłkę:

    W opakowaniu znalazłam dwa kawałki kanwy 16 ct, mulinę, igłę i instrukcję wykonania. Zamierzam się do tego zabrać w najbliższej wolnej chwili.

    Oprócz tego na krośnie wciąż czeka kolos. Tak dla przypomnienia w takim stanie:

    Tak bym chciała do niego wrócić, ale chwilowo jeszcze się wstrzymam. Koty skaczą mi po krośnie, złamały mi już listewki na których mąż przymocował mi lampkę. W dodatku musiałam pochować wszystkie igły z organizera, a samą kanwę szczelnie przykryć. Za dużo czasu zajmie mi samo „odpakowanie” materiału, a potem trzeba jeszcze szukać nici. Chwilowo nie mam aż tyle czasu.

    To tyle. Niestety na razie moje hafciarskie plany nie są zbyt ambitne, bo wiem z doświadczenia ze plany swoje a życie swoje. Tym bardziej że znów szykuje mi się duża rewolucja w życiu i nie wiem czy w tygodniu nie będę padać na nos.

    Jakby tego było mało to wczoraj zabrałam się za pisanie nowego bloga… Nie wiem czy pamiętacie, ale w pierwszym poście po mojej rocznej przerwie ( TU ), napisałam ze zajęłam się grafiką komputerową. Ani nie jest to praca na poważnie, ani nie jest to Grafika przez duże G. Ot, po prostu bardziej próba sił.

    Chciałam wam tu pokazać co i jak, ale zajęło by to ze 3-4 posty a jest kompletnie nie w temacie tego bloga. Poza tym mam zamiar „bawić się” tym dłużej, bo to są pomysły na prezenty dla rodziny i nie tylko – stąd nowy blog, typowo o tematyce graficznej. Jeśli ktoś jest ciekawy jak się to zaczęło i jakie prezenty już udało mi sie zrobić. To zapraszam na nowy blog pod adres Bea Graphics Design. Z biegiem czasu będzie tam też link do sklepu internetowego, gdzie można będzie kupić produkty z moimi projektami.

    Kochani moi, dziękuję za wasze odwiedziny na moim blogu i za wasze komentarze. Zapraszam serdecznie do czytania i czynnego komentowania. Pozdrawiam.

  • Tańce, hulanki, swawole…

    Jak już nadmieniłam w poprzednim poście święta Bożego Narodzenia spędziliśmy we własnym domu.  Byliśmy tylko we czwórkę, bo najstarsza córka pracowała przez cale święta. Wolne było jej potrzebne troszkę później.

    Z wyjazdem do Polski mieliśmy troszkę stresów. Przez samiutkimi świętami udało nam sie w końcu naprawić samochód. Później, w czasie drogi tam i z powrotem wprawdzie się nie zepsuł, ale i tak mieliśmy troszkę z nim problemów. Dało się jednak dojechać w obie strony.

    W drugi dzień świąt przyjechał do nas kolega, który miał zając się naszymi zwierzakami podczas naszej nieobecności. W drogę wyruszyliśmy w piątek, 27 grudnia rano. Mieliśmy do przejechania prawie 1200 km, po drodze musieliśmy zabrać naszą najstarszą córkę mieszkającą w Arnhem, czyli blisko Niemiec.

    Droga przebiegła bez większych problemów, jeśli nie liczyć mgły, która towarzyszyła nam przez calutkie Niemcy:

    1.

    Zdjęcia nie są najlepszej jakości, bo robione z tylnej części samochodu, ale i tak wygląda to trochę surrealistycznie, ponieważ dookoła nas poza autostradą widać było tylko biały obłok.

    Tym razem nie zatrzymaliśmy się u nikogo z rodziny bo było nas za dużo, żeby spać u jednej czy drugiej mamy. Wynajęliśmy sobie przez Booking.com apartament w miejscowości Tychy i to był strzał w 10.

    Mieliśmy do dyspozycji 3 pokojowe mieszkanie – dwie sypialnie, salon z półotwartą kuchnią, przedpokój i łazienkę – czego chcieć więcej? W jednej sypialni było duże podwójne łózko dla mnie i dla męża, w drugiej rozkładany tapczan dla  córek – najmłodszej i najstarszej. W salonie rozkładana sofa dla syna, na której spokojnie wyspałyby sie 2 osoby… 

    Zdjęcia z serwisu Booking.com

    Zdjęcia pochodzą z serwisu Booking.com.

    W kuchni wszystko – duża lodówka z zamrażalką, mikrofalówka, ekspres do kawy, zmywarka, piec gazowy z piekarnikiem elektrycznym, talerze, szklanki, sztućce, garnki, a do tego kawa, herbata, cukier, jakieś makarony, przyprawy.

    W łazience oprócz wanny i ubikacji jeszcze pralka, a do tego ręczniki, płyny do kąpieli, szczoteczki do zębów, papier toaletowy, jednorazowe opakowania z wacikami i patyczkami, maszynki do golenia a nawet podpaski i tampony. Znalazłam nawet kapsułki do prania i tabletki do zmywarki. Jednym słowem – full wypas. Mąż od razu stwierdził, że NO WAY – już więcej  nie będziemy się gnieździć po rodzinie. Na letnie wakacje też wynajmujemy coś w podobnym stylu, tyle że bliżej naszych mam.

    Ja te Tychy wybrałam wcale nie przypadkowo, ja się tam urodziłam, spędziłam tam troszkę czasu jako dziecko przyjeżdżając do babci, ja tam z babcią mieszkałam aż do ślubu… Mam do tego miasta duży sentyment, chociaż jakby sie tak zastanowić to nie za wiele można tam robić… W końcu nie każdego interesuje Browar Książęcy, lodowisko czy Jezioro Paprocańskie. Wycieczka w czasy dzieciństwa to już jednak coś innego. My niestety zwiedzać nie mieliśmy za bardzo czasu. Pojechaliśmy do Polski w konkretnym celu – na 80 urodziny mojej teściowej, czyli mamy mojego męża i babci moich dzieci.

    Urodziny teściowej wypadały w poniedziałek 30 grudnia, ale my siłą rzeczy musieliśmy świętować je dzień wcześniej, czyli w niedzielę 29 grudnia. Świętowaliśmy w restauracji, z (prawie) całą rodziną teściowej. W sumie było nas prawie 30 osób…

    3.

    I tak sobie piszę teraz tego posta i przypominało mi się że 5 lat temu, z okazji jej (mojej teściowej) 75 urodzin było podobnie. Też wyjazd na kilka dni do PL, też urodziny z wielką pompą, tyle że była to niespodzianka. Kto ma ochotę sobie przypomnieć to zapraszam TU

    Tym razem nie było niespodzianki, teściowa zorganizowała sobie imprezę prawie sama. Mamy nawet pamiątkowe zdjęcie:

    5.

    Ogólnie było fajnie i wesoło, dawno się tak nie ubawiłam jak w tę niedzielę. A tu nasze hulanki we dwoje:

    4.

    W poniedziałek odwiedziliśmy mojego brata w Sosnowcu, gdzie z kolei w małym gronie świętowaliśmy moje urodziny. Bo ja na swoje nieszczęście urodziłam się w tym samym dniu co moja teściowa – 30 grudnia 😉

    Za to kolejne dni spędziliśmy już wyłącznie we własnym gronie.

    Plan na wtorek, czyli Sylwestra był taki, że będziemy go świętować na Stadionie w Chorzowie, niestety po pierwsze wszyscy się poprzeziębialiśmy i biorąc pod uwagę fakt że musielibyśmy spędzić ponad 6h pod gołym niebem zrezygnowaliśmy z wyprawy do Chorzowa. Wieczór spędziliśmy rodzinnie przed telewizorem obdzwaniając z życzeniami wszystkich krewnych:

    6.

    O północy jednak wyszliśmy z domu i udaliśmy się na tyski rynek by patrzeć jak inni puszczają fajerwerki:

    7.

    Rano nie było nam dane spać do południa bo mieliśmy zaplanowaną kolejną atrakcję. Opuszczaliśmy przytulne tyskie mieszkanko i obieraliśmy kurs na Falsztyn. Tam w pięknej malutkiej chatce w stylu góralskim spędziliśmy w sumie dwie noce.

    8.

    Zdjęcia pochodzą z serwisu Booking.com.

    Domek był malutki, ale świetnie wyposażony. Oprócz salonu i kuchni na dole była jeszcze łazienka z prysznicem, a na górze 2 sypialnie z dwoma podwójnymi łóżkami i dwoma dodatkowymi rozkładanymi sofami. Był bojler z gorącą wodą i elektryczne grzejniki na ścianach, ale tylko dwa z nich (ten w łazience i ten przy drzwiach prowadzących do łazienki) były włączone. Na łóżkach leżała przygotowana pościel i trochę sceptycznie patrzyłam na to coś cienkiego ubranego w poszwę. Ale jak wieczorem rozpaliliśmy w kominku przygotowanym przez gospodarza drewnem to nocą w tych łóżkach wręcz pływaliśmy z gorąca…

    W czwartek rano wybraliśmy się na zwiedzanie, na pobliską Zaporę Czorsztyńską:

    9.

    Później szukaliśmy dobrego miejsca widokowego by zrobić super fotkę okolicy, w której byliśmy, czyli widok na Jezioro Czorsztyńskie, Pieniny oraz Tatry:

    10.

    Widok naprawdę zachwycający.

    Nie odmówiliśmy sobie również wieczornego moczenia 4 liter w gorącej wodzie termalnej na Termie Bania w Białce Tatrzańskiej:

    11.

    W czasie gdy jeszcze siedzieliśmy w gorącej wodzie, w okolicy godziny 21.00 zaczął sypać śnieżek, a po wyjściu z budynku zastaliśmy takie widoki:

    12.

    Oczywiście najbardziej zadowolona z takiego widoku była nasza najmłodsza pociecha, która urodzona w Krainie Deszczowców (Niderlandach) śnieg widywała baaardzo rzadko.

    My byliśmy mniej zadowoleni z takiego obrotu pogody, bo wiedzieliśmy ze rano czeka nas ponad 1300km drogi. Zanim jednak spakowaliśmy samochód i oddaliśmy klucze Olivia zdążyła jeszcze troszkę poszaleć i zrobić aniołka  w śniegu…

    Żal było opuszczać to miejsce. Piekne widoki i cisza dookoła a jednocześnie wszędzie blisko – 20 km do Białki Tatrzańskiej, 40km  do Zakopanego, 7 km do najbliższej stacji narciarskiej i prawie tyle samo do stacji spływu Dunajcem, 25km do Szczawnicy. Można zwiedzić zamek z Niedzicy i Czorsztynie, zjeść pyszny posiłek w restauracji Zakątek Smaku w Harklowej (polecam). Zimą można pojeździć na nartach, latem popływać w jeziorze. Naprawdę super miejscówka.

    Droga powrotna niestety nie była usłana różami – wyjechaliśmy około 8.20 z Falsztyna, pod domem w NL byliśmy około 3.30 w nocy. Cała droga ze śniegiem padającym „prosto w twarz”, a do tego kilometrowy korek na polsko-niemieckiej granicy. Ostatnie 100 km już w NL jechaliśmy w towarzystwie rzęsistego deszczu.

    Cóż, muszę przyznać że przygód nam nie brakowało 😉

    Kochani, wkrótce wrócę do drutów i haftów. Niestety (dla robótek ręcznych) wrócę też do pracy zawodowej.  Nie wiem ile będę miała wolnego czasu, ale postaram sie napisać przynajmniej jeden/dwa posty na miesiąc.

    Bardzo wam dziękuję za wszystkie komentarze. Jak widzę nie tylko ja miałam przerwę i nie tylko je tęsknię za blogowaniem. Jest nas więcej. To cieszy. Mam nadzieję ze wybaczycie mi fakt, ze blok robótkowy przekształcił się w swego rodzaju pamiętnik…

    Pozdrawiam wszystkich którzy tu zaglądają.

     

     

     

  • Końcówka roku 2024…

    Na początek chciałabym złożyć Wam najserdeczniejsze życzenia na ten całkiem Nowy Rok, który zaczął się kilka dni temu. Żeby spełniły się wszystkie Wasze marzenia, żeby udało się zrealizować wszystkie Wasze plany, żeby dopisało Wam zdrowie i żeby nie opuszczało Was szczęście.

    Wybaczcie ze tak z poślizgiem te życzenia, ale ostatnio u mnie tak już jest, dużo się dzieje i brak czasu na wszystko. Niby nie pracuję, ale ciągle jestem zajęta i często zapominam że miałam jeszcze coś zrobić… Generalnie wychodzi na to, że za dużo sobie wzięłam na głowę, a to dopiero początek.

    Dużo się wydarzyło w tym starym roku, trzeba go zamknąć i zapomnieć co złe, żeby spokojnie z nadzieją wkroczyć w Nowy Rok.

    Rączki mam już naprawione – 15 października byłam na drugiej operacji:

    4.

    Po kilku dniach zdjęto mi opatrunki, a po kilku następnych szwy. Zaczęły się problemy, bo machinalnie wszystko chwytałam lewą ręką… Prawa ręka bolała czasami, lewa goiła się zbyt wolno jak na mój gust.

    Na domiar złego zepsuł nam się samochód… Tu ręka niesprawna, tu brak samochodu, tu ferie jesienne najmłodszej latorośli, a jeszcze trzeba było odebrać paszport i to z Den Haag…

    Na szczęście najstarsza córka przyjechała z Arnhem pożyczonym od kumpla autem i tym sposobem spędziłyśmy jeden dzień na plaży Scheveningen w Den Haag, odebrałam paszport i zrobiłam zakupy:

    5.

    Pogoda nam dopisała, więc trzeba było korzystać, szczególnie że już mi to siedzenie w domu bokiem wychodziło…

    W połowie listopada, gdy moja lewa ręka dochodziła do stanu używalności mąż poszedł na podobny zabieg, tyle ze nie cieśni nadgarstka, bo te ma już zoperowane dawno, a paliczków. To się nazywa fachowo „palec strzelający/zatrzaskujący” a zabieg wygląda ponownie, tyle ze nacięcie jest na powierzchni dłoni. Możecie sobie poczytać TUTAJ.

    Potem trzeba było zająć się zwierzakami. Najpierw najstarszy – Bruno zaczął tracić sierść. Dostał leki i powoli zaczął dochodzić do siebie, ale potrzebny jest zabieg chirurgiczny usunięcia dwóch górnych, tylnych zębów. Do tego wyszły mu szmery na sercu, więc czeka nas jeszcze echo serca.

    14.

    Pierwszy raz w życiu karmiłam kota łyżeczką, ale jak mus to mus…

    Dwa młodsze – Taki i Dorito musiały zostać poddane kastracji. Na szczęście kastracja przebiegła szybko i sprawnie. Jednak przed zabiegiem Dorito nie dał sobie pobrać krwi, wobec czego najpierw podano mu narkozę a dopiero potem zbadano krew. Wyniki wyszły podwyższone więc teraz ponownie trzeba zrobić mu badanie krwi…

    17.

    Dopóki rozrabiają jak pijane zające to raczej nie mam się czym martwić, ale badania zrobić musimy.

    Na koniec zauważyłam ze pies nie podgryza już swojego ulubionego smaczka. Tzn. gryzie go, ale na raty, przez kilka dni. Pewnie też ma problemy z uzębieniem, ale to już raczej z powodu wieku…

    16.

    Z taką „fajką” w pysku potrafi chodzić przez cały dzień…

    Święta spędziliśmy w domu, ale zaraz po nich pojechaliśmy na tydzień do Polski. Generalnie jechaliśmy na 80 urodziny mojej teściowej, ale spędziliśmy kilka dni razem – ja, mąż i trójka dzieci. Ale o tym opowiem w następnym poście.

    Kochani dziękuję za wasze odwiedziny. Mam nadzieję że w nowym roku przybędzie troszkę osób odwiedzających oraz komentujących.

    Pozdrawiam serdecznie wszystkich bez wyjątku!

  • Magiczny czas otuli nas…

    Merry Christmas

  • Paryżanki na ścianie

    Przyszedł długo wyczekiwany czas, by opowiedzieć wam o moich haftach.  Niestety nie opowiem o niczym nowym, ale jest temat, który muszę skończyć.

    Paryżanki – bo o nich mowa dość długo naczekały się na finał. Najpierw już skończone przeleżały rok w szafie, potem czekały jeszcze jakiś czas na oprawę:

    1.

    Powyższe zdjęcie sprzed ponad roku już tu publikowałam.

    Pisałam też, że miałam mały problem z oprawą, bo mało materiału ucięłam i musiałam znaleźć odpowiednią ramkę, wymyśleć passe-partout. Na koniec musiałam poprosić męża o ponowne przycięcie passe-partout i ogólnie przy pomocy w oprawie. 

    Byłam pomiędzy jednym zabiegiem na drugim, a tu trzeba przyciąć, tam docisnąć, a tu dopasować. Na szczęście mąż okazał się bardzo pomocny i wspólnymi siłami oprawiliśmy wszystkie 4 Paryżanki:

    2 dzieci

    Nie do końca jestem zadowolona  wybranych kolorów passe-partout, a przynajmniej jeśli chodzi o tę pierwszą – wiosenną. Być może bardziej pasowałby tam kolor czerwony…

    Generalnie to czerwony pasowałby także do jesieni i nie mogłam sie zdecydować. Kupiłam odpowiednio więcej kolorów, ale ostatecznie zdecydowałam się na te, które finalnie widzicie:

    • Wiosna – na zielono,
    • Lato – na lawendowo,
    • Jesień – na żółto 
    • Zima – na niebiesko.

    Niestety zdjęcie mam tylko zbiorcze, bo już nie chciałam marudzić mężowi o więcej zdjęć.

    Tym bardziej, że męczyłam go już o jak najszybsze powieszenie obrazków na ścianie:

    2.

    Miejsce powieszenia obrazków wybrałam sobie już dawno, bo miałam taki niewykorzystany kawałek ściany w rogu pokoju, w kąciku nad sofą, w pobliżu mojego „miejsca dowodzenia”.

    Oczywiście mojemu mężowi lokalizacja tych obrazków nie bardzo się podobała, ale nie protestował. Powiesił tam gdzie chciałam i tak jak chciałam:

    3.

    Z jednej strony róg pokoju i moja lampka, z drugiej strony okno, pod obrazkami (czego nie widać na szczęście) cały mój bajzel – laptop, tablet, myszka, słuchawki i przybory hafciarsko-drutowe. Na dzień dzisiejszy mogę powiedzieć że nastał tam względy porządek, bo kilka rzeczy powędrowało w inne, mniej wyeksponowane miejsce. Laptop z dodatkami pozostał 😉

    I tu powinnam napisać, ze to już ostatnia z niedokończonych prac, ale niestety kilka nieoprawionych haftów jeszcze w szafie leży i chyba jeszcze tam poleżą…

    Dziękuję za Wasze wszystkie odwiedziny i komentarze. Mam nadzieję, ze już nie długo powrócę i do haftów i do drutów i blog powróci na swoje stare tory.

    Pozdrawiam serdecznie

     

     

  • Julinadorp

    Tak gdzieś pomiędzy jedną operacją a drugą zaplanowaliśmy sobie wyjazd na weekend. Miał być weekend we dwoje, z okazji kolejnej rocznicy ślubu, ale niestety mamy jeszcze dziecko na stanie, które jeszcze samo w domu na cały weekend zostać nie może i nie chce 😉

    Miejsce wypoczynku też miało być inne. Chcieliśmy pojechać na największą holenderską wyspę Texel, ale niestety nie pozwoliły nam na to finanse. Nie czarujmy się, jak ktoś jest na zasiłku chorobowym i pracy podjąć nie może to i kasy ma mniej niezależnie czy mieszka w Polsce, Holandii, USA czy gdziekolwiek indziej. Nie ma (chyba) kraju który za chorobowe płaci 100% dotychczasowej pensji…

    Dlatego przeliczyliśmy siły na zamiary czyli noclegi, kosz benzyny, prom w obie strony, koszty wyżywienia i wyszło nam ze musimy szukać tanich noclegów na stałym lądzie. Na szczęście jest Booking.com gdzie można wybierać w noclegach jak w ulęgałkach.

    Nam nie był potrzebny hotel 5-gwiazdkowy, szukaliśmy apartamentu z najlepiej 2 sypialniami, łazienką i aneksem kuchennym żeby przynajmniej można było kawę sobie zaparzyć.

    Najtańszy nocleg znalazłam w nadmorskiej miejscowości Julianadorp. Apartament wprawdzie z 1 sypialnią, ale pojedyncze łóżko w dość dużym salonie dawał możliwość noclegu dla dziecka. Apartament wyposażony był w łazienkę i dobrze wyposażony aneks kuchenny i znajdował się przysłowiowy rzut beretem od morza i plaży:

    14.

    Powyższe zdjęcie zrobiliśmy schodząc z wydmy oddzielającej plażę od miasteczka. Strzałka wskazuje budynek w którym był nasz apartament. Nasze okna były jednak z drugiej strony budynku

    Chciało nam się już tego morza, więc szybciutko wnieśliśmy bagaże, obejrzeliśmy apartament, schowaliśmy wiktuały do lodówki i już pędziliśmy na plażę.

    Powiem wam, że troszkę miałam obawy co do pogody, bo w naszym rejonie niemal wciąż padało, a i drogą pogoda wcale lepsza nie była. Na miejscu okazało się, że jest słonecznie, ale chłodno i zadowolona byłam ze mamy ze sobą ciepłe kurtki:

    1.

    Na obiadek jak zwykle była rybka, bo być nad morzem i nie zjeść rybki? To jak być w Rzymie i nie odwiedzić Coloseum 😉

    2.

    Ta rybka może tak niepozornie wygląda, ale nie dość że była pyszna, to jeszcze bardzo syta.

    Po obfitej obiadokolacji zakończonej pospacerowaliśmy jeszcze chwilkę po plaży. Córka chciała jeszcze czekać na zachód słońca, ale nam zdecydowanie było  za zimno. Wróciliśmy więc do domu, by odpocząć i wrócić na plażę następnego dnia.

    Dzień następny przywitał nas piękną, słoneczną pogodą. Patrząc na ludzi z balkonu można było pomyśleć że to środek wakacji… Córka chciała ubrać strój kąpielowy, ja się nie zgodziłam. Owszem, nie ubierałam zimowej kurtki, ale dla pewności wzięliśmy swetry bo zamierzaliśmy spędzić na tej plaży cały dzień.

    Najpierw więc szybka sesja fotograficzna nad samym brzegiem morza:

    3.

    A potem kawa w pobliskiej nadmorskiej knajpce:

    3.

    Siedzieliśmy w pełnym słońcu na tarasie, grzaliśmy stare kości i świętując naszą 28 rocznicę ślubu popijaliśmy Aperol Spritz, który zamówiliśmy sobie do kawy i ciastka:

    4.

    Jak widać na powyższym zdjęciu mam krótki rękaw. Później, już w apartamencie okaże się ze mam opalone jedno ramię i twarz. Nie ma to jak siedzieć skosem do słońca 😉

    Nasza córka w tym czasie szalała po plaży. Najpierw w poszukiwaniu ładnych muszelek podwinęła spodnie i zdjęła buty:

    5.

    Po jakimś czasie doszła do wnioski, ze skoro inni się kąpią (a byli tacy), to i ona MUSI wejść do morza:

    6.

    Po zjedzonej obiadokolacji przyszedł czas oczekiwania na obiecany córce zachód słońca:

    8.

    Te dwa zdjęcia są zrobione jednego dnia, w tym samym miejscu i o tym samym czasie. Dzieli je kilka minut a już tak bardzo różnią się od siebie.

    Bawiliśmy się tym zachodzącym słońcem próbując je „złapać” na super ujęciu. To znaczy oni pozowali, a ja próbowałam zrobić to super ujęcie. Nie bardzo mi to jednak wyszło:

    9.

    Później to my z mężem pozowaliśmy a córka próbowała nam zrobić jakieś super zdjęcie i o to co wyszło z tej sesji zdjęciowej:

     

    10.

    Muszę przyznać ze idealnie udało jej się uchwycić tę piękną chwilę…

    Odczekaliśmy aż słoneczko całkiem zajdzie i zanim dotarliśmy do apartamentu było już ciemno.  W sumie chcieliśmy jeszcze iść na jakiegoś rocznicowego drinka, ale byliśmy trochę zmęczeni słońcem. Mieliśmy swoje winko, więc napiliśmy się spokojnie we dwójkę już w pokoju, wykąpani i zrelaksowani.

    W niedzielę rano po śniadaniu spakowaliśmy wszystkie nasze bagaże do samochodu, oddaliśmy klucz do skrytki i po raz ostatni udaliśmy się na plażę. Tym razem bez grubych swetrów:

    11.

    Woda wprawdzie była zimna, ale przyjemnie było chodzić po mokrym piasku i tradycyjnie zbierać muszelki. Córka niemal kąpała się w tym morzu, jak tylko chciałam pomoczyć stopy. Jednak fala przypływu zrobiła mi psikusa i zamoczyłam spodnie aż do kolan. Jedynie mąż nie mógł zdjąć butów bo tydzień wcześniej uszkodził sobie piętę…

    Oczywiście musiała być pożegnalna kawa i ciastko i to z widokiem na morze:

    12.

    Zapytacie pewnie co tym razem zwiedziliśmy. I tu was zaskoczę, bo wyjazd nie był przewidziany do zwiedzania. Mąż cierpiał z powodu stopy i nie za bardzo mógł chodzić, poza tym ja nawet nie byłam przygotowana co i gdzie można zobaczyć, bo po prostu tego nie sprawdziłam. Przyjechaliśmy po prostu odpocząć nad morzem i nam się to udało.

    Ale i tam dogoniła nas historia II wojny światowej, bo na wydmach zobaczyliśmy wystające „zęby” przeciwczołgowe Wału Atlantyckiego:

    15.

    Oczywiście to tylko ich fragment, odpowiednio zabezpieczony i opisany na tabliczkach informacyjnych. 

    A to nasze muszelki, najpiękniejsze jakie udało nam się znaleźć na plaży w Julianadorp:

    13.

    Do domu wróciliśmy w niedzielę późnym popołudniem, zadowoleni i odprężeni a także troszeczkę opaleni. A w naszej miejscowości – DESZCZ!!

    Dziękuję za wasze odwiedziny i wszystkie komentarze. Pozdrawiam.

  • Dwa rudzielce na stanie

    W miesiącu lipcu, niemal na dzień przed wyjazdem na wakacje nasza „rodzina” powiększyła się o dwa nowe zwierzaki. Z ośrodka adopcyjnego schroniska dla zwierząt przybyły do naszego do dwa ośmiotygodniowe rudzielce – Taki i Dorito:

    1.

    Historia jest taka, że w poście na FB zobaczyłam zdjęcie maluszka o imieniu Taki i się w nim zakochałam. Przekonałam resztę rodzinki ze koniecznie musimy temu kotkowi pomóc, że on nie może mieszkać w schronisku, czy u rodziny „zastępczej”. Po telefonie do azylu okazało się, że najlepiej by było, żebyśmy wzięli do siebie dwa kotki, bo to dwaj bracia, bardzo ze sobą zżyci i ze reszta rodzeństwa została już zaadoptowana.

    Pojechaliśmy do rodziny u której kotki miały swój dom tymczasowy i zakochałam się w bracie Takiego – łobuziaku Dorito…

    Oczywiście musiałam przejść procedurę adopcyjną – odwiedziny w „rodzinie zastępczej”, wizyta w schronisku, opłaty itp. Kociaki też jeszcze miały ostatnią przed adopcją wizytę weterynaryjną i szczepienia i dotarły do nas prosto od weterynarza właśnie w tym kojcu co na zdjęciu.

    Z racji tego, że kociaki były mocno wystraszone, a mamy pieska rasy Shih-tzu który był kotków bardzo ciekawy i chciał sie z nimi bawić to chwilowo zamieszkały w naszej sypialni:

    5.

    I oczywiście zaanektowały nasze łóżko:

    2.

    Ale jak tu się gniewać, na takie dwie słodko uśmiechnięte mordeczki:

    3.

    Powyższe zdjęcie pokazuje dobitnie jak kotki były ze sobą zżyte. Te łapki z białymi końcówkami należą do Dorito, który nie tylko obejmuje swojego brata Taki we śnie, ale walczy w jego obronie jak lew! Mieliśmy tego przykład gdy zamknięty kojec z kotkami postawiliśmy w salonie, żeby i kotki się przyzwyczaiły do psa i pies zobaczył nowe zwierzątka. Pies skamlał, bo chciał te kotki obwąchać, polizać i się z nimi pobawić a Dorito przykrywał swoim ciałem wystraszonego Taki-ego i wściekle syczał na psa. Istny dom wariatów…

    Jako że kociaki dotarły do nas dopiero w piątek 19 lipca, a my w sobotę zaraz wyjeżdżaliśmy na wakacje, to bardzo pomogły nam w pakowaniu walizek:

    4.

    Oczywiście wyjeżdżaliśmy tylko we trójkę – ja, mąż i najmłodsza córka. Nasz 24 letni syn jeszcze kilka dni musiał chodzić do pracy, a potem gdy i on wyjechał na wakacje do kotków i pieska przyjechała nasza najstarsza córka, która wzięła sobie kilka dni wolnego z pracy by odpocząć.

    Trudno to jednak było nazwać odpoczynkiem bo kotki dość mocno dały jej się we znaki. Skakały po całym domu, wieszały sie na firanki, darły tapetę, a pies ciągle piszczał bo chciał się z nimi bawić…

    Nie wiem czy pamiętacie, ale oprócz psa i tych maleństw mamy jeszcze jednego kotka, który ma już 7 lat. Tradycyjnie omijał kotki (jak i naszego psa) szerokim łukiem chowając się w bezpieczne miejsce.

    Nie będę was zanudzać szczegółami, dość ze powiem iż opieka nad tak malutkimi kociaczkami w pewnym momencie wymknęła się naszej córce spod kontroli i kotki zrobiły parę szkód w domku nie oszczędzając nawet mojego krosna…

    Po naszym powrocie kilka rzeczy nadawało się do wyrzucenia, jeden stary fotel zamienił się w drapak dla wszystkich 3 kotów a moje krosno musiało zostać szczelnie przykryte:

    6.

    Na szczęście kotki nie podarły mi kanwy ani nie pogryzły nitek. Powyciągały jedynie nitki z sortera, a co za tym idzie i igły i moja córka goniła je po całym salonie, a one uciekały z nitkami w pyszczkach. Później wpadła na pomysł naciągnięcia na krosno starej poszwy na kołdrę, ale kotki i tak wchodziły jej do środka. To co widzicie na powyższym obrazku to moja robota. Kanwa przykryta jest szczelnie starym obrusem, ocalałe igły z nitkami schowane… W tym roku krosno już niestety nie będzie używane, a co będzie po 1 stycznia to się jeszcze okaże…

    W domu pojawił się nowy mebel:

    7.

    I nowe legowiska, w których niekoniecznie śpią ci, dla których to legowisko zostało przeznaczone. I tak na przykład starszy kot Bruno dostał kiedyś od nas legowisko, w którym on spać nie chciał, za to chętnie spał nasz pies Snoopy. Teraz jednak musiał on ustąpić miejsca komuś innemu:

    8.

    Sam z kolei często-gęsto śpi na legowisku, które kupiliśmy właśnie dla małych kociaków:

    9.

    Zdarza się jednak, ze legowiska stoją puste, bo moje zwierzaki śpią właśnie o tak:

    10.

    Jak Bruno ma dobry a małe nie mają ochoty mi dokuczać to wtedy pod stołem można zobaczyć taki widok:

    12.

    A w nocy najczęściej śpią tak:

    11.

    Uwielbiam te ich „motorki”, za to mąż marudzi, że ich podwójne mruczenie słychać na kilometr i on nie  może spać: 😉

    Dorito skacze po kuchennych szafkach nie tylko wtedy, gdy sypię mim karmę, ale czasem lubi też zaglądać czy obiad się dobrze gotuje:

    13.

    Dziś kotki są już na dobre zadomowione. I już widać, ze Dorito (to ten z białym trójkątem pod szyją i białymi łapkami) to takie małe Diablito co to wszędzie wejdzie i wszystko zepsuje. Za to Taki jest bardziej spokojny i bojaźliwy, dużo śpi, lubi się łasić i być głaskany i już niemal nie widać że urodził się ostatni i najmniejszy bo robi się z niego gruba puchata kuleczka 😉

    Za to Dorito wciąż pozostaje sprytny i zwinny. Wszędzie go pełno, wszędzie wlezie. Nieważne czy to kuchenne szafki, lodówka czy piętrowe łóżko…

    Uprzedzając pytania – kotki już po kastracji. Nauczeni doświadczeniem zdążyliśmy tym razem przed zaznaczaniem terenu 😉

    Pozdrawiam serdecznie 

  • Prawa ręka do naprawy…

    Jak już wiecie dopadł mnie zespół cieśni nadgarstka i to w obu rękach naraz.  W poprzednich dwóch postach możecie zobaczyć że niemal na wszystkich zdjęciach noszę na rękach ortezy. Upał, nie upal ortezy i opaska jeździły ze mną (z nami) w samochodzie i zanim jeszcze wysiadłam z samochodu to ubierałam je na ręce. Nie powiem, że było to wygodne, ale cóż zrobić. Live is brutal, reszty nie dopiszę…

    W pierwszy poniedziałek po urlopie miałam wizytę u Klinice u fizjoterapeutki, która po krótkiej rozmowie ze mną zawołała do gabinetu lekarza i razem ustaliliśmy dalszy plan działania.  A plan było taki, że zaraz za tydzień, we wtorek 20 sierpnia przychodzę na zabieg…

    Jeśli jesteście ciekawi jak taki zabieg wygląda w ogóle lub jak to wygląda w Niderlandach to służę opisem.

    Po pierwsze na 2h przed zabiegiem trzeba zażyć nieśmiertelny w NL PARACETAMOL w ilości 2 x po 500g. Po drugie trzeba być w klinice 15 minut wcześniej i podpisać oświadczenie że zgadza się na zabieg i ze zostało się poinformowanym o możliwych komplikacjach. To taki standard. Po trzecie dostaje się znieczulenie miejscowe, trzy zastrzyki w nadgarstek które zaczynają działać błyskawicznie. Po czwarte zostaje nacięta dłoń powyżej nadgarstka, lekarz czyści kanał nadgarstka z drobinek kości oraz rozszerza go żeby ścięgna, żyły a przede wszystkim nerwy miały w nim więcej miejsca, po czym zszywa ranę.

    Cały zabieg łącznie ze znieczuleniem, szyciem i opatrunkiem trwa około 30 minut. Pacjent znajduje się w pozycji leżącej i generalnie można zobaczyć, co lekarz nam robi. Ja się widoku krwi nie boję, otwarte rany mnie raczej nie obrzydzają, ale dla swojego poczucia komfortu wolałam tego nie oglądać.

    Pielęgniarka i lekarz niemal cały czas prowadzili ze mną konwersację, a ja czułam takie jakby szarpnięcia ręką. Bólu podczas zabiegu nie czułam, za to ból ogromny był podczas podawania środków znieczulających rękę.

    Założono mi 5 szwów i wielki opatrunek na rękę. Pielęgniarka pomogła mi powoli wstać i zaprowadziła mnie do rejestracji. Tam musiałam ustawić sobie wizyty na zdjęcie opatrunków oraz szwów. Dostałam też krzesło i szklankę wody. Po zapewnieniach że nic mi nie jest, czuję się dobrze i nie kręci mi się w głowie mogłam iść do domu. Oczywiście nie wskazane jest samemu wracać do domu, dlatego na parkingu czekał na mnie samochód z prywatnym kierowcą w osobie syna.

    W domu pozostało mi siedzieć na kanapie z ręką uniesioną do góry i czekać aż znieczulenie przestanie działać, ręka przestanie mrowić i wróci mi czucie w palcach:

    1.

    Po kilku godzinach takiego siedzenia wróciło mi czucie w palcach i przyszedł ból pooperacyjny. Na szczęście zalecony paracetamol 2 x 500mg co 6h dawał radę. Tyle, że ja wysiedzieć nie umiem bez roboty, a bez prawej ręki nic nie da się zrobić. Nawet laptop i tablet poszły w odstawkę…

    Taki stan rzeczy nie trwał jednak w nieskończoność. Już w piątek rano, w 3 dniu od zabiegu byłam w Klinice zdjąć opatrunki i dowiedzieć się jakie ćwiczenia musze wykonywać, by w miarę szybko wrócić do sprawności.

    Jeśli ktoś bardzo wrażliwy jest to proszę ominąć poniższe zdjęcie, ale jak ktoś ciekawy to zapraszam. Tak moja dłoń wyglądała po zdjęciu opatrunków:

    2.

    Oczywiście z dnia na dzień wyglądało to o wiele lepiej, rana powoli się zabliźniała, zaschnięta krew zmywała się przy każdym ostrożnym myciu rąk a fioletowo-zielone siniaki zanikały. Tylko te nitki i węzełki przeszkadzały w normalnym funkcjonowaniu. O bólu nie wspomnę, bo nie był już taki tragiczny. W zasadzie od zdjęcia opatrunków tabletki przeciwbólowe już nie były mi potrzebne. 

    Dziesięć dni po zabiegu zdjęto mi szwy i ręka wyglądała już zdecydowanie lepiej:

    3.

    Niestety do pełnej sprawności jeszcze było daleko. Potrzebny był czas i gimnastyka. 

    Zanim udało mi się normalnie w miarę normalnie używać prawej ręki to trochę potrwało. Nie mogłam unieść szklanki, ciągle ciężko było wsunąć spodnie, trudno było dłużej utrzymać długopis i wciąż nie mogłam prowadzić samochodu. Oczywiście z tygodnia na tydzień było coraz lepiej, ale patrząc z perspektywy pracodawcy fatycznie dość długo to trwało.

    Zaczęło się też oczekiwanie na drugi zabieg…

  • Summer Swing

    Kochani w natłoku zdarzeń i problemów niemal zapomniałam pochwalić się moim kolejnym udziergiem.  Oczywiście też z ze strony Dropsa i podobnie jak poprzednia bluzeczka jest to wyrób wybitnie letni – dużo ażurów, niemal brak rękawów.

    Panie i Panowie (o ile jacyś tu są) przedstawiam wam Summer Swing:

    1.

    Bluzeczka letnia w formie tuniki. Z tymi ażurami na dole miałam dość duży problem zanim dobrze załapałam o co w tym chodzi, ale potem już poszło z górki niemal bez prucia.

    Tak wygląda to z boku:

    2.

    Jest dość długa, ale nosząc ją myślę, że mogłaby być dosłownie odrobinę dłuższa. Dlaczego? Otóż ja jestem tęga a ostatnie rzędy ażuru dość mocno pokazują mój niestety niezbyt ładny brzuch. Musiałabym dorobić pod pachą kilka dodatkowych rzędów, żeby te oczka skończyły się na wysokości paska od spódnicy/spodni. Kilka razy ubrałam pod te bluzeczką podkoszulkę, ale jest zdecydowanie za ciepło.

    Tu podkrój pachy:

    3.

    I tu też jest o kilka oczek za ciasno, więc pewnie będę to w tym miejscu poprawiać. Na następne lato będzie jak znalazł.

    Jeszcze lekki ażurek pod szyją:

    4.

    Wykończenie tradycyjne, z naszywką Handmade:

    5.

    Jak już pisałam wzór ze strony Dropsa, rozmiar M, włóczka Drops Muskat kolor burzowe niebo (nr 91) Kolor wybrałam sama, nie chciałam kolejnej białej bluzeczki. Włóczki kupiłam więcej niż wymagana we wzorze, ponieważ w planach miałam dorobienie do kompletu sweterka wg TEGO wzoru ale z dłuższym rękawem o ile się da…

    5.

    Niestety jak widać na planach sie skończyło. Zaczęłam wprawdzie już ten sweterek to po kilkunastu rzędach powędrował do pudła na bliżej nieokreślony czas, bo jak już wiecie nie byłam w stanie robić dalej na drutach.

    Kochani, zachęcam do komentowania, bo bez was – czytelników ten blog nie ma sensu. Ja wiem, że z tego robi się blog mało robótkowy, ale w życiu tak już jest, że nie zawsze jest czas i możliwości na hobby. Nie chciałabym tracić z wami kontaktu.

    Serdecznie pozdrawiam

  • Przygody nad Soliną cd…

    Obiecałam wam w poprzednim poście, że następny post będzie szybciej niż za tydzień i niestety znowu się nie udało…

    Napisałam też, że dokończę swoje opowiadanie o naszych wakacjach. I jak to teraz tak wszystko czytam, to dochodzę do wniosku że ja tu powoli książkę przygodową piszę 😉

    Ale wracając do naszych wakacji…

    Postanowiliśmy zwiedzić zalew soliński nie tylko z brzegu, ale także z wody. Rejsy statkiem, te które mnie najbardziej interesowały odbywają się spod góry Jawor. Wiedziałam już ze teściowa tam nie dojdzie więc tym razem zaparkowaliśmy z drugiej strony korony zapory. To właśnie tam jest Port Solina, a oprócz tego wiele atrakcji jak sklepy, restauracje, park linowy.

    Rejs stateczkiem okazał się wielką atrakcją dla wszystkich. Niestety obok nas usiadła para z dzieckiem, którzy interesowali się wyłącznie sobą, w ogóle nie zwracając uwagi na dziecko.  Chłopczyk miał na oko ze 4 lata i ciągle pokrzykiwał domagając sie uwagi i odpowiedzi na milion pytań, przez co niemal nie było słychać tego, co mówi przewodnik. Za to okolica była przepiękna i przynajmniej to rekompensowało niedogodności rejsu.:

    12.

    Tak wygląda zapora widziana z łodzi na środku Jeziora Solińskiego.

    A tu jeszcze pamiątkowe zdjęcie z „prawdziwym” Piratem, albo jak kto woli z Piratką 😉

    13.

    Rejs trwał równą godzinkę, plus „zaokrętowanie” pasażerów i ich późniejsze zejście na suchy ląd – jakieś 15 minut. Jak dla mnie warto było. Reszcie „załogi” też się podobało, tylko jak zwykle teściowa narzekała ze musi chodzić… Mój mąż wraz ze swoją mamą poszli powolutku w stronę zaparkowanego samochodu a reszta wycieczki w ilości sztuk 3 (moja mama, ja i moja córka) oblecieliśmy na szybko stragany z pamiątkową chińszczyzną, zahaczyliśmy o WC i byliśmy przy samochodzie szybciej niż wspominana wcześniej dwójka. Teściowa miała dość więc w tym dniu odpuściliśmy i skierowaliśmy się w stronę domu.

    Po drodze odwiedziliśmy Karczmę Niedźwiadek Na Widoku, którą mogę polecić z czystym sumieniem jako i dobrą restaurację i fajną atrakcję i to z trzech powodów. 

    Skoro Karczma Niedźwiadek Na Widoku to nazwa zobowiązuje i był i Niedźwiadek:

    19.

    I był też piękny widok i to idealnie ze stolika przy którym jedliśmy:

    20.

    Wspominałam o jedzeniu? Wspominałam. Było dużo i dobre:

    21.

    Następnego dnia teściowa oświadczyła, ze nigdzie z nami nie jedzie, więc ona została w domu a my wybraliśmy się w stronę Polańczyka szukać plaży i wody. Żar lał się z nieba niemiłosiernie, ale woda była lodowata. Zdecydowałam się tylko na pomoczenie nóg. Za to moja córka i mój mąż czuli sie jak ryby w wodzie 😉

    Kolejny dzień wakacji i kolejna atrakcja dnia – przejazd Bieszczadzką Ciuchcią. Atrakcję polecam każdemu, ale z jedną małą uwagą. Jeśli chcecie poczuć się jak w latach 70/80 ubiegłego wieku to polecam przejazd wagonikami ciągniętymi przez parowóz napędzany węglem:

    14.

    Nie da się tu wstawić filmiku, ale kto mnie obserwuje na fb ten pewnie ten filmik widział.

    10.

    Moja córka była w siódmym niebie choć narzekała na sadze na ubraniu… Polecam każdemu, naprawdę. Pamiętajcie jednak, żeby nie ubierać białych bluzek…

    Na stacji kolejowej Majdan można kupić pamiątki, kawę, jakieś przekąski, obiad i przepyszne jagodzianki…. Niebo w gębie.

    Kolejną atrakcją która odwiedziliśmy (znowu bez teściowej) była Piernikowa Chata w Polańczyku:

    15.

     

    To atrakcja taka trochę dla dzieci, bo był tam np kurs pieczenia pierników ale i my dorośli świetnie się tam bawiliśmy: 

    17.

    Tu musze dodać, że do tego kotła wlazła też moja mama – kobieta w wieku lat 76. Niestety nie mam zgody na publikowanie tego zdjęcia 😉

    Oprócz siedzenia w kotle mogłam też pojeździć na interaktywnej miotle, „posiedzieć” w klatce Jasia i Małgosi oraz dokończyć charakteryzację swojego wizerunku wiedźmy:

    18.

    Jak widzicie nie ma rzeczy nie możliwych. Oto to czarownica na miotle i w klapkach w całej swej okazałości 😉

    I to by było na tyle atrakcji wakacyjnych. Chociaż nie – moje dziecko zaliczyło jeszcze park linowy, pierwszą w życiu przechadzkę na trudnym poziomie i zjazd na linie z dość dużej wysokości.

    Ja chętnie jeszcze pozwiedzałabym ale musiałam sie liczyć z tym, że teściowa miała duże ograniczenia. W zasadzie na własne życzenie je miała, ale to nie miejsce na takie historie. Do tego wciąż miałam z tylu głowy ten nasz nieszczęsny samochód i konieczność zapłaty za jego naprawę.

    W sobotę rano spakowaliśmy się i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Musieliśmy odwieźć obie mamy do swoich domów a samochód odprowadzić na lotnisko.

    Gdy już odebraliśmy swój samochód, gdy opłaciliśmy horrendalnie wysoki rachunek za naprawę naszego samochodu mogliśmy wyruszyć w drogę powrotną.  Wpadliśmy na kawę do rodziny mojego ojca, na nocleg wjechaliśmy tam gdzie poprzednio – do Violi w Bad Berka i zmęczeni ale szczęśliwi dotarliśmy w końcu do domu.