-
Zoutelande – Riviera Niderlandów
Od mojego poprzedniego wpisu minął juz prawie miesiąc i czas napisać nowy, bo obiecałam Wam ostatnio, że nie będziecie musieli długo czekać.
W zasadzie plan był taki, że napiszę kolejnego posta w ciągu tygodnia, ale jak zwykle nie wyszło.
Dziś jeszcze nie będzie o robótkach ręcznych. Dziś będzie wycieczkowo 😉
Jednym z topowych holenderskich zespołów rockowych jest pochodzący z prowincji Zeeland zespół BLØF. W roku 2017 ukazał się ich kolejny album z piosenką pod tytułem „Zoutelande„. W zasadzie na początku nie bardzo miałam pojęcie o czym jest ta piosenka, ale ta melodia i nazwa „Zoutelande” długo za mną chodziły. Aż wreszcie znalazłam tekst i tłumaczenie i odkryłam, że w Niderlandach, w prowincji Zeeland jest wioska o takiej nazwie, a BLØF śpiewa o starym domku na plaży, w którym siedzi ze swoją dziewczyną popijając alkohol jej ojca 😀
Tak to mniej więcej jest w tej piosence.
Mnie zaintrygował ten stary domek na plaży i postanowiłam sprawdzić co to jest. Jako dziecko nie bywałam na plażach często i znam jedynie ze starych zdjęć plażowe kosze wiklinowe, potem leżaki i ostatnio ciągle widuję parawany więc tych domków byłam bardzo ciekawa.
Jako że 14 września mamy rocznicę ślubu to postanowiłam że z tej okazji wybierzemy się z mężem właśnie do Zoutelande.
Zoutelande nazywane jest Holenderską Rivierą. Piękne piaszczyste plaże nad którymi słońce świeci nieprzerwanie od wschodu aż do zachodu. Ja kocham morze i dla mnie ten wyjazd okazał się to był strzałem w przysłowiową dziesiątkę.
Wprawdzie troszkę obawiałam się że będzie zimno i deszczowo, bo gdy wyjeżdżaliśmy z domu w piątek to tak właśnie się u nas zapowiadało. Już na miejscu okazało się ze pogoda jest wprost wymarzona na taką wyprawę.
Niemal zaraz po zakwaterowaniu w domku z AirBnB wyruszyliśmy w kierunku morza, a gdy minęliśmy wysokie, porośnięte zielenią wydmy naszym oczom ukazał się taki widok:

Zdjęcie zrobione jeszcze na szczycie wydmy, na schodach prowadzących na plażę i do nadmorskiej restauracji. Od razu można zauważyć te plażowe domki o których śpiewa BLØF. To takie plażowe mini-altanki w których Holendrzy trzymają wszystko, co może okazać się niezbędne do plażowania i kąpieli morskich – krzesełka plażowe, leżaki, stoliki, ręczniki, dmuchane materace i zabawki a niektórzy nawet naczynia jak kubki do kawy, talerzyki i sztućce. „Domki” nie mają wprawdzie elektryczności ale od czego są turystyczne kuchenki na butlę 😉
Podobno każda plaża wygląda tak samo, dlatego żeby nie było wątpliwości musiałam pokazać gdzie jesteśmy:

Pokażę wam jeszcze piękny zachód słońca nad morzem:

Prawda, że można się zakochać?
A jeśli dodać do tego pyszne jedzenie – świeżą morską rybkę z frytkami i surówkami – to już w ogóle żyć nie umierać:

Najadłam się rybki za wszystkie czasy 😉
Sobotę również spędziliśmy na plaży. Przespacerowaliśmy się z jednego końca plaży na drugi. Ten „koniec” plaży to raczej pojęcie względne, bo nie bardzo wiem gdzie szukać początku tej plaży. Może w porcie we Vlissingen?
Dla nas początek plaży określiły wspominane już i pokazane na 1 zdjęciu schody. A tak wygląda kawałek plaży widziany stojąc prawie po kolana w morzu:

Ja widać było ciepło i słonecznie, a nawet można było się opalać i kąpać. Pomimo połowy września Holendrzy chętnie korzystali z ciepłych dni. Plażowe domki cieszyły się powodzeniem, a kto nie miał domku rozkładał się po prostu na piasku.
My wprawdzie się nie kąpaliśmy, bo nie byliśmy przygotowani aż na tak piękną pogodę. Nasz błąd – to prawda. Moczyliśmy jedynie nogi i korzystaliśmy z pięknej pogody i super widoczków:

Fajnie siedzieć tak na piasku obserwując przepływające obok statki różnego rodzaju – tankowce, kontenerowce i temu podobne. Wydawały się płynąć niemal na wyciągnięcie ręki:

Na plaży spotkaliśmy dość dużo ludzi. Jedni się kąpali, inni opalali, a jeszcze inni bawili się z dziećmi czy psami. I nigdzie nie było parawanów…. 😉
Obiady jadaliśmy w restauracjach ustawionych niemal na plaży:

To druga z odwiedzonych przez nas restauracji. Dal nas ta restauracja oznaczała koniec plaży. Oczywiście można było iść dalej, ale my w tym miejscu, po zjedzeniu obiadokolacji postanowiliśmy jeszcze odwiedzić drugą stronę szerokiej wydmy, czyli centrum miasteczka.
Zoutelande to obecnie miasteczko turystyczne, spokojne za dnia i ożywające wieczorem dzięki niezliczonym knajpkom i restauracjom. Znalezienie wolnego stolika w takim miejscu graniczyło niemal z cudem, ale na szczęście i dzięki pomocy obsługi nam się to udało i mogliśmy delektować się kawą, ciastkiem i drinkiem aż do północy.
Niedziela przywitała nas deszczem, ale szybko się rozpogodziło i po wymeldowaniu z apartamentu poszliśmy jeszcze pożegnać się z morzem.
Po drodze postanowiliśmy odwiedzić schowany głęboko w wydmach poniemiecki bunkier:

Jak się okazało bunkier jest pozostałością umocnień Wału Atlantyckiego – czego wcześniej nie wiedziałam. Niby się człowiek uczył historii, ale jak się okazuje niewiele z niej pamięta 😉
Bunkier obecnie przerobiony na muzeum. Niestety godziny otwarcia nie pozwoliły nam na zwiedzenie bunkra, z czego najbardziej zawiedziony był mój mąż, jako dawny poborowy.
Nad morzem spotkała nas niespodzianka, bo morze nam troszkę jakby „uciekło”:

Oczywiście to wina odpływu, ale my laicy nie obeznani z morzem na co dzień troszkę dziwnie się czuliśmy gdy w miejscu gdzie wczoraj można było pływać dziś można było spokojnie spacerować. I tylko omszałe paliki falochronu wskazywały poziom, gdzie jeszcze poprzedniego dnia była woda:

Nie chciało nam się wracać do domu, więc przeciągaliśmy jak tylko mogliśmy. A tu jeszcze kawa w knajpce na plaży, a tu droga okrężna przez Westkapelle i Domburg i kilka innych miejsc do obejrzenia w planie ale niestety pogoda zepsuła się na całego, spadł rzęsisty deszcz i zrobiła się mgła niczym w listopadzie
Cieszę się jednak, ze poprzednie dni były zdecydowanie jeszcze letnie i mogliśmy odpocząć od spraw codziennych.
Kochani, kolejny post będzie o haftach, bo pewnie nie możecie się już doczekać postępów.
Dziękuję za wasze odwiedziny w tym miejscu i za to, że wciąż czekacie na moje wpisy.
Ja postaram się doczytać wszystkie wasze blogi, które zaniedbałam przez ten rok.
Pozdrawiam serdecznie
-
Hafciarka (prawie) zawodowa
Witam Was moi kochani po prawie rocznej i zdecydowanie za długiej przerwie w prowadzeniu bloga.
Do napisania tego postu zabieram się od dobrych kilku miesięcy, ale zawsze coś mi w tym przeszkadzało, a głównymi „przeszkadzaczami” był chroniczny brak czasu i podobne jemu zmęczenie. A potem dołączyły jeszcze inne rzeczy, ale muszę Wam wyjaśnić po kolei, bo inaczej zrobi się chaos.
Na początek może wyjaśnię, skąd taki tytuł na post.
Otóż gdy pisałam dwa poprzednie posty – ten o wakacjach i ten o Harrym Potterze nie przyznałam się wam, że zmieniłam pracę. Właściwie to pisząc już TEN post wiedziałam, że będę zmieniać pracę. Nie chciałam jednak nic pisać póki nie zacznę pracować, a swoją pracę zaczęłam równo 1 września 2023 roku. No i oczywiście nie wiedziałam jeszcze dokładnie co i jak w tej pracy i na jak długo tam pozostanę. Dziś po 10 miesiącach pracy mogę – i muszę – Wam opowiedzieć coś więcej.
Dlaczego zmieniłam pracę? Jak już wspomniałam w którymś z poprzednich postów w swojej ówczesnej pracy czułam wypalenie. Jedna z pań zmarła, drugiej rodzinie mimo najszczerszych chęci nie umiałam pomóc na tyle, na ile oni potrzebowali, a potrzebowali opieki 24h na dobę. Zniechęciło mnie to i zaczęłam szukac innej pracy.
I tak od 1 września zaczęłam pracę w firmie zajmującej się „produkcją” szeroko rozumianych ubrań roboczych. Produkcją w cudzysłowie, bo jako tako firma nie zajmuje się szyciem ubrań a ich personalizacją dla konkretnego klienta. Krótko mówiąc umieszczamy logo firmowe na ubraniach dla konkretnego klienta. Czyli dla Policji, Straży Pożarnej, dla Poczty, towarzystw ubezpieczeniowych, banków i innych firm. Logo dajemy niemal na wszystkim – t-shirty, bluzy, koszule, sweterki, kurtki, polary, spodnie, spódnice, czapki, ręczniki. Logo może być drukowane lub haftowane, w zależności od konkretnej sztuki odzieży oraz preferencji klienta. Drukowane logo z czasem może się zetrzeć, haftowane jest trwalsze i z reguły ładniejsze
Ja w swoim CV pochwaliłam się nie tylko faktem, że kilka lat temu przez 4 miesiące pracowałam w firmie drukującej logo na koszulki sportowe, ale także tym, że haftuję krzyżykami. I tak trafiłam do działu tej firmy zwanego Hafciarnią.
I stąd tytuł postu – zostałam prawie zawodową hafciarką. Haft oczywiście maszynowy.
Moje miejsce pracy, a raczej jego część:

To co widać na tym zdjęciu to część naszej pracowni z 4 maszynami hafciarskimi firmy Barudan.
Ktoś powie – zaraz, ale haft maszynowy to prosta sprawa jest, to nie ma nic wspólnego ze sztuką, z satysfakcją z ukończonego dzieła. I tak, i nie. Tak – bo haft maszynowy to niemal produkcja przemysłowa. Niemal „samo się” haftuje.
Nie, bo to nie do końca jest takie proste, a nawet powiem ze potrafi być bardzo skomplikowane. I nie mam na myśli tu samego programowania maszyny.
Po 1 trzeba wiedzieć w którym miejscu to logo musi zostać wyhaftowane. Trzeba więc odmierzyć, narysować, przyciąć flizelinę, przyłożyć tamborek, docisnąć na sztywno:

Po 2 trzeba zrobić to tak, żeby haft był zawsze w tym samym miejscu, ze by np. dwa t-shirty nie różniły się od siebie miejscem, w którym to logo zostało wyhaftowane. Oczywiście nigdy nie da się tego zrobić co do milimetra, bo to prawie niemożliwe. Ale trzeba uważać, żeby nie było zbyt dużych rozbieżności.
Po 3 trzeba dobrać odpowiednią flizelinę – inną do t-shirtów, inną do koszul, a jeszcze inną do bluz czy kurtek.
Po 4 w końcu trzeba mieć jednak odrobinę siły, bo materiał musi być na tamborku bardzo sztywny. Na tamborku, bo te niebieskie obręcze widoczne na zdjęciach to swojego rodzaju tamborki. Materiał musi być sztywny, flizelina pod spodem również, w przeciwnym razie albo haft będzie wyglądał nieestetycznie albo będą problemy przy haftowaniu – maszyna wciągnie materiał w bębenek i może zrobić się dziura.
Po 5 musimy wiedzieć jak się obsługuję taką maszynę. Maszyna jest wstępnie zaprogramowana, to znaczy ze ma wgrany dany wzór, ilość potrzebnych kolorów i kolejność haftowania każdego elementu. My musimy wprowadzić do programy jaki kolor na której igle jest a igieł mamy 15. W tym dwie igły zarezerwowane dla kolorów czarnego i białego i dwie igły specjalne – bardzo cienkie, do super cienkich nici i specjalnego haftu.
Potem programujemy wielkość tamborka. Standardowe tamborki są okrągłe i mają średnicę 12, 15 i 18 cm a do dużych haftów są kwadratowe o wymiarach 30×30
Jak juz wszystko mamy, wystarczy włożyć tamborek z naciągniętym materiałem do maszyny, sprawdzić czy pole haftu się zgadza, czyli czy haft nie wychodzi za obszar tamborka i możemy włączyć START:

Tak więc haft maszynowy jest i łatwy i skomplikowany. Jeśli ktoś ma w domu maszynę hafciarską i jej używa, to może powiedzieć ze to pestka. Dla laika takiego jakim byłam ja – to było bardzo skomplikowane.
Oczywiście jak i w hafcie ręcznym tak i w maszynowym pomyłki się zdarzają i to nawet najlepszym. Każda pomyłka to najpierw próba prucia i ponownego haftowania. Niestety w większości przypadków trzeba wziąć do haftowania nową sztukę ubrania.
Zbliżenie na pracującą maszynę:

Przyznam, że czasem ciężko jest spruć haft maszynowy tak, żeby nie było widać śladu. Czasem jest to kompletnie niemożliwe, a czasem wystarczy spruć, wziąć nową flizelinę i wyhaftować ponownie w tym samym miejscu.
Im większy haft tym dłużej zajmuje jego haftowanie. W sumie jest to od kilku do nawet 30 minut. Porównywalnie ja swojego kolosa haftuję już ponad 5 lat, ale mniejsze hafciki, takie na szybko mogą powstać w ciągu tygodnia, a nawet w ciągu doby. Same wiecie jak to jest.
Na koniec tego wywodu pokażę wam maszynę, na której bardzo często pracuję:

Jak widać na załączonym obrazku jest to maszyna czterogłowicowa, co oznacza, że równocześnie można haftować 4 sztuki odzieży. Jednym słowem „kombajn” 😉
Jak to zwykle bywa zmiana pracy spowodowała reorganizację całego naszego życia. Niby pracowałam „tylko” 4 dni w tygodniu, ale to wystarczyło, żebym wracała do domu wykończona. Dzień pracy mi sie wydłużył i nijak nie mogłam się do tego przyzwyczaić. Wcześniej kończyłam o 14.00, odbierałam córkę ze szkoły i o 14.30 bylam juz w domu. Teraz pracowałam do 15.15, a w domu bylam średnio o 16.00.
Ja wiem, ze ludzie pracują dłużej, ale jak ktoś przez ostatnie 8 lat pracował do 12.00 lub 14.00 to naprawdę ciężko mu sie przestawić…
Do tego cały dzień na nogach. I jeszcze dziecko w szkole, dziecko na koniach, dom, zakupy. Że o pilnowaniu zdrowia swojego i męża już nie wspomnę. Musiałam wszystko tak przeorganizować i przemyśleć żeby nic ze sobą nie kolidowało. Nauczyłam się życia z kalendarzem w ręku. Ale po 4 miesiącach padałam na nos.
Na szczęście mam wsparcie rodziny. Córka nauczyła się wracać do domu autobusem, mąż często wraca z pracy wcześniej niż ja i zaczyna przygotowywanie obiadu. Zakupy robimy wspólnie w soboty, a syn z córką ogarniają odkurzanie połowy domu.
Generalnie w tygodniu nie mam już ani czasu ani ochoty na hafty, a i w weekendy czasem gdzieś wyjeżdżamy. Hafty i druty zeszły na dalszy plan.
Coś tam jednak przez te miesiące przybyło, ale to juz temat na następnego posta.
Obiecuję, że nie będziecie na niego czekać kolejny rok.
Kochani moi, nie bylo mnie przez ten prawie rok, na waszych blogach i nie mogę obiecać ze to nadrobię. Spróbuję Was wszystkich odwiedzić, ale do tego tez trzeba czasu.
Pozdrawiam serdecznie
-
Być jak Harry Potter
Kiedy lata świetlne temu, czyli gdzies w okolicach roku 2001 wszyscy zachwycali się książkami o Harrym Potterze ja miałam na stanie dwoje małych dzieci i nie w głowie było mi czytanie książek.
I choć kiedyś (szkoła podstawowa i średnia) „pożerałam” książki wręcz na kilogramy i w mojej rodzimej bibliotece zabrakło tytułów to wtedy niestety miałam inne priorytety.
Dopiero później, po latach zachwyciły mnie wszystkie filmy po kolei i przyznam, że do dziś mogę je oglądać na okrągło.
No ale lata mijały, na pokładzie pojawiło się trzecie dziecko, które w pewnym momencie również „wsiąkło” w świat Harrego Pottera poprzez wszystkie części filmowej adaptacji.
A gdy pojawiły sie problemy z brakiem chęci do czytania postanowiłam kupić córce pierwszą z serii książek o małym czarodzieju i przyznam się, że to był strzał w przysłowiową 10. I choć na początku szło opornie, bo przecież książka to nie film, mnóstwo tam dodatkowych opisów to córka w ciągu jednego roku szkolnego „połknęła” cztery tomy serii.
I wciąż słyszałam, że chciałaby być jak Harry, czarować jak Harry, mieć takie przygody jak Harry.
Oczywiście jako jedenastolatka rozumie, że zarówno książka jak i film to tylko fikcja, czyjaś wyobraźnia i efekty komputerowe to i tak chętnie pobawiłaby się różdżką, polatała na miotle czy pogłaskałaby białą sowę Hedwigę. Zresztą w domu są już klocki z serii Lego Harry Potter i kubek w kształcie sowy, a także pluszowa sowa, Córka zna niemal wszystkie „magiczne” zaklęcia, ale to ciągle nie to.
W tym roku pojawiła się okazja, żeby miała choć namiastkę tego, o czym marzy i żeby mogła świetnie się bawić.
Otóż niemal w samym centrum Katowic, kilka przystanków tramwajowych od Rynku w stronę Zawodzia otwarto kawiarenkę utrzymaną w klimacie filmów w serii o Harrym Potterze. Oprócz dekoracji niemal żywcem wyjętych z filmów można było pobawić się rekwizytami rodem z książki.
Był więc kominek z całym mnóstwem listów wzywających do nauki w Szkole Magii:

Skoro są listy, to trzeba pędzić do szkoły. Żeby się jednak dostać do Hogwartu trzeba było najpierw znaleźć ukryty w ścianie magiczny peron 9 i 3/4:


Potem czekała na nas Tiara Przydziału:


Na szczęście nie trafiłyśmy do Slytherin 😉
Można było też polatać na miotle i poczytać wycinki z Proroka Codziennego, którymi oklejone były drzwi kawiarni:

Natknęliśmy się też na Dementora:

Za karę mogłyśmy trafić do Azkabanu, na szczęście skończyło się „tylko” na pamiątkowej fotografii:

Tak więc mieliśmy niemal wszystko – czarne szaty, szpiczaste czapki, miotły, magiczne różdżki. Była też książka Toma Riddla przebita kłem Bazyliszka:

Oczywiście odpowiednie okulary też się znalazły:

Udało nam się również odnaleźć wejście do Ministerstwa Magii:

Na koniec jeszcze zdjęcie ze Zgredkiem i można wracać do świata Mugoli:

Kawiarenka serwuje różnego rodzaju ciastka oraz napoje o nazwach rodem wyjętych z książki. Tak więc był deser Złoty Znicz, Tarta Dursleyów czy Tiara Przydziału. Ja skusiłam się na brownie z lodami, bitą śmietaną i musem owocowym o wdzięcznej nazwie Syrius Black:

To w pucharku do picia ty był Eliksir Wielosokowy czyli sok z kaktusa, grenadyna, sok ze świeżej limonki i lód.
W menu można było znaleźć też Eliksir Miłosny, Zapomnienia, a nawet Szczęścia.
Miejsce ma sporo niedociągnięć, przydałby się na przykład jakiś animator dla przychodzących tam małych fanów Harrego Pottera. Ale musze przyznać, że my bawiłyśmy sie świetnie.
Na marginesie dodam, że sama osobiście przebrnęłam przez 2 pierwsze tomy serii. Dlaczego przebrnęłam? Otóż w ramach nauki języka czytałam te książki po holendersku. Samo to już było dla mnie wyzwaniem.
Ale żeby było ciekawiej to holenderski przekład Harrego Pottera jest chyba jedynym na całym świecie gdzie większość imion bohaterów i nazw miejsc jest zmieniona.
Holenderskie dzieci nie znają Hogwartu, a Zweinstein. Profesor Dumbledore nazywa się Perkamentus, Syrius Blake to Syrius Zwart, Zgredek to Dobby a Ron Weasley to Ron Wemel. Taka ciekawostka 😉
To tyle odnośnie wakacji. Mam Wam jeszcze do pokazania postępy w kolosie i nowy sweterek, ale to już w kolejnym poście. Może zdążę też pozeszywać Mariposę.
Dziękuję za Wasze odwiedziny i wszystkie pozostawione komentarze. Jest mi bardzo miło ze tu zaglądacie
elakochan – nie zazdrościć tylko zwiedzać 😉
Pozdrawiam serdecznie
-
Wspomnienia z wakacji
Jak co roku o tej samej porze, czyli na przełomie lipca i sierpnia wybraliśmy się na wakacje do Polski.
Żeby odwiedzić rodzinę, ale żeby też i wypocząć.
Odwiedzanie rodziny zaczęliśmy z wielką pompą, bo zaraz następnego dnia po przybyciu byliśmy na imprezie urodzinowej u córki mojego szwagra. Julia weszła w dorosłe życie imprezą na 50 osób i zabawą niemal do białego rana. Jeśli dodać do tego fakt, że impreza odbywała się na świetlicy ogródków działkowych przy 35 stopniowym upale to moge powiedzieć ze wrażenia były wprost niezapomniane.
Resztę tygodnia spędziliśmy na odwiedzaniu bliższej i dalszej rodziny oraz przyjaciół.
Potem przyszedł czas na PRAWDZIWE wakacje. W tym roku było nas odrobinę więcej niż rok i dwa lata temu, bo w tym roku przyjechały do Polski także nasze starsze dzieci – syn (lat 23) i córka (lat 26) oraz jej chłopak, rodowity Holender.
Po drodze na wymarzone wakacje zrobiliśmy sobie krótki postój na kawę i papieskie kremówki:

Z racji braku czasu (i chęci u naszych dzieci zarówno tych starszych jak i tych młodszych) nie zajrzeliśmy jednak do muzeum. No cóż, bywa i tak.
Tegoroczne wakacje w górach spędziliśmy razem w miejscowości Czerwienne, około 14 km od Zakopanego i tyle samo do Chochołowa. Mieszkaliśmy w pięknym drewnianym domku na Miętowej Osadzie:

I muszę przyznać, że sprawdziło się powiedzenie, że do 3 razy sztuka. To były nasze (moje, męża i najmłodszej córki) już trzecie wakacje w górach, ale po raz pierwszy mieliśmy taki piękny widok z okna naszej sypialni:

Dla niewtajemniczonych to samo zdjęcie, ale w przybliżeniu i z opisem:

W słonecznych dniach widok naprawdę zapierał dech w piersiach. W domku mieliśmy wszystkie wygody typu kompletnie wyposażona kuchnia, wygodne łóżka oraz dwa telewizory. Do tego mieliśmy do dyspozycji dwie łazienki z których jedna wyposażona była w prysznic i wannę z hydromasażem oraz toaletę i umywalkę z wielkim lustrem a druga w prysznic z dyszami masującymi i deszczownicą oraz w toaletę i umywalkę z szafką. Full wypas jednym słowem.
Ja najbardziej cieszyłam się z dużego stołu w salonie, na którym mogłam sobie ustawić lampkę i robić sobie na drutach. Oczywiście na tarasie też było super:

To co tam widać na zdjęciu to początek nowego sweterka. Tu już po trzecim i ostatnim na szczęście pruciu 😉
Jako że w pobliżu mieliśmy do wyboru aż 4 różne baseny termalne to oczywiście postanowiliśmy skorzystać.
Na początku naszego pobytu pogoda bardzo dopisała i wybraliśmy sie do Chochołowa. Korzystaliśmy z kąpieli solankowych oraz siarkowych, z basenów wewnętrznych i zewnętrznych, z kawiarni na górze jak i z barku w dolnym basenie, no i oczywiście ze zjeżdżalni. My z mężem i najmłodszą córką byliśmy tam już w zeszłym roku, a dla pozostałej trójki była to nowość.
Chochołowskie termy są największe w tamtej okolicy (o ile nie w całej Polsce) i naprawdę robią wrażenie. Niestety było tam zbyt dużo ludzi i nie zostaliśmy dłużej niż opłacone z góry 3h.
Jak to bywa na wakacjach w Polsce nie zawsze świeci słońce. Na chodzenie po górach w ulewnym deszczu nikt z nas nie miał ochoty. No ale skoro w basenach termalnych woda ma temperaturę 36 stopni Celsjusza, a do tego jest promocja popołudniowa w ramach której wchodzi się na basen od 16.00 i nie ma się limitu godzin to szkoda było nie skorzystać. I tak w deszczowy dzień wybraliśmy się do Term Bania w Białce Tatrzańskiej.
Mieliśmy ogromne szczęście, ze kupiliśmy bilety on-line dzień wcześniej, bo inaczej widząc tłum napierający na kasy biletowe chyba byśmy zrezygnowali… Na szczęście mogliśmy wejść niemal bez kolejki i korzystać ze wszystkich atrakcji aż do zamknięcia, czyli do 21.00.
I choć na początku deszcz lał się z nieba to nam siedzącym w wodzie o temperaturze 36 stopni zimno nie było. I podobnie jak w Chochołowie korzystaliśmy ze wszystkich atrakcji. A było z czego – baseny wewnętrzne, zewnętrzne, siarkowe, zjeżdżalnie, jacuzzi, sauny, niecka ze śniegiem, restauracje i bar wodny:

Brakuje tu jedynie córki, ale tak się złożyło, że ktoś musiał nam to zdjęcie zrobić. A selfie niestety nie nadaje się do publikacji.
W kolejnym słonecznym dniu zabraliśmy młodych najpierw do Zakopanego na Krupówki, gdzie zjedliśmy pyszny obiad. Potem korzystając z biletów kupionych on-line i specjalnej wieczornej promocji wjechaliśmy całą piątką na Kasprowy Wierch.
Pojechaliśmy oglądać zachód słońca. Wjechaliśmy na górę kolejką o godzinie 18.30 i z samego szczytu przy stacji meteorologicznej mieliśmy takie widoki:

Muszę przyznać, że nasze dzieci były zachwycone. Najbardziej zaskoczony i zachwycony widokiem był chłopak córki – rodowity Holender, który pierwszy raz w życiu był na takiej wysokości i mógł podziwiać góry.
Niestety wieczór był słoneczny ale zimny i nie doczekaliśmy zachodu słońca. I choć ostatni zjazd w tej wakacyjnej promocji był o 21.00 to my zjechaliśmy już tym o 20.00.
Następnego dnia już bez córki i jej chłopaka ale za to z synem wybraliśmy się znów do Zakopanego. Tym razem mieliśmy bilety na wjazd kolejką na Gubałówkę i powrót kolejką z Butorowego Wierchu.
Planowaliśmy też kupić jakieś pamiątkowe drobiazgi na targowisku pod Gubałówką, gdzie złapała nas wielka ulewa i oprócz pamiątek musieliśmy zaopatrzyć się w peleryny.
Za to po deszczu wyszło słońce i już na górze poszliśmy na kawę i mega zapiekankę:

Gdy zjeżdżaliśmy w Butorowego Wierchu świeciło słońce i dzięki temu mieliśmy wspaniałe widoki na Zakopane i okoliczne góry:

Wycieczkę zakończyliśmy pod Wielką Krokwią w Szałasie Pod Reglami gdzie zjedliśmy pysznego pstrąga z grila:

Żal było wyjeżdżać z Czerwiennego, ale niestety wszystko ma swój kres.
Za to już z będąc z powrotem w rodzinnych stronach wraz z najmłodszą córką odwiedziłam jedno faje miejsce niemal w samym centrum Katowic.
Ale żeby nie przedłużać zostawię to sobie na następny post
-
Lenistwo, zniechęcenie i Mariposa
Dawno mnie tu nie było.
Powodem mojej nieobecności jest niestety LENISTWO.
Przyszło z końcem czerwca i panoszy się do dziś.
W pracy zawodowej czuję wypalenie, w domu snuję się z kąta w kąt i nie wiem za co zabrać się najpierw.
Nie pomogły nawet 3 tygodniowe wakacje.
Prawie wszystko leży odłogiem, bo albo mi się nie chce, albo nie ma czasu, albo coś jeszcze innego.
Paryżanki skończone, ale jeszcze nie oprawione, więc chwalić się będę później.
Kolos wisi na krośnie i się kurzy już od kwietnia i pewnie się jeszcze z miesiąc pokurzy.
Na drutach…., no właśnie, druty to jedyne co obecnie się robi.
Przed wakacjami zaczęłam jedną bluzeczkę, teraz na drutach mam już drugą.
Pierwsza niby skończona (z dużym naciskiem na NIBY), ale nie bardzo jest się czym chwalić, bo brakuje jej ostatniego wykończenia, wyprania itd.
Ale po kolei może, żeby nie było chaosu.
Bazuję głównie na wzorach Dropsa i tam znalazłam fajną bluzeczkę – Mariposa:

Wzór mnie bardzo zaciekawił i jak już wczytałam się w opis to doszłam do wniosku, że może być ciekawie, że to RACZEJ niezbyt skomplikowany wzór.
Kupiłam zalecaną włóczkę, wydrukowałam opis i schematy i do dzieła.
Cały korpus poszedł nawet szybko i powiem że prułam tylko raz – dosłownie raz, zanim pojęłam jak robi się karczek.
Poszło dość szybko, zaczęłam gdzieś z początkiem czerwca, a pierwsze zdjęcia i przymiarki robiłam już z niemal kompletnym korpusem bo chciałam wiedzieć jak wychodzi, jak sie układa i ile jeszcze, żeby nie było za krótko:

I jeszcze zdjęcie z boku, żeby było widać wzór:

Gdzieś tam w tym wzorze na jego początku jest błąd, ale na szczęscie go nie widać.
Bluzeczkę skończyłam jeszcze przed wyjazdem i zabrałam się za robienie rękawków i tu już zaczęłam się zastanawiać jak ja to wszystko pozeszywam razem.
Drugi rękaw kończyłam juz w drodze do Polski, korzystając z faktu, że miałam kierowcę w osobie mojego syna, który miał z nami spędzić 2 tygodnie w Polsce.
Korzystałam z tego w pełni i nie próżnowałam:

Przyznam się, że udało mi się drugi rękaw skończyć podczas tych 12h jazdy, ale dalsza praca czekała mnie po powrocie do domu.
Jak już wróciłam, to poukładałam wszystko do zdjęcia:

Tak to będzie mniej więcej wyglądać po zeszyciu.
A tu jeszcze zrobione rękawki:

I zbliżenie na wzór:

I tu też mogę się pochwalić, że prułam tylko raz, i to tylko przy pierwszym rękawku. Drugi poszedł już znacznie łatwiej. Oczywiście nie licząc faktu, że do 33 oczek trzeba było RÓWNOMIERNIE dodać 24 oczka i nijak mi to nie pasowało.
Wydaje mi się nawet że oba rękawki różnią się od siebie odrobinę. Ale nie to sprawia mi problem….
Cały czas zastanawiam się jak to wszystko ze sobą połączyć.
Będę musiała bardziej wgłębić sie w filmiki instruktażowe na stronie Dropsa, choć nie wiem czy tam zjadę coś odpowiedniego….
Dość powiedzieć, że nie wiem jak sie do tego zabrać.
Ale chwilowo mam co robić, bo jak już wspomniałam na drutach „robi się” kolejna bluzeczka.
Ale to już temat na kolejnego posta.
Jeśli mogę to przypomnę jeszcze o AGATCE. Kochani moi, pieniążki wciąż są potrzebne, więc jeśli możecie to prosimy o każdy grosik.
Link do zbiórki – https://www.siepomaga.pl/agata-szafranek
Link do facebookowych licytacji – https://www.facebook.com/groups/3287218131589775/. Można coś wylicytować, można samemu coś przekazać.
Jeśli nie macie możliwości wpłat lub licytowania to prosimy o jeden klik dziennie https://www.dobryklik.pl/dda2rzdg8t/tilemessage
Można też wspomóc wysyłając SMS na numer – 75365 w treści wpisując 028359
Koszt takiego SMS-a to 6,15 złZ góry w imieniu Agatki i jej rodziców dziękuję za wszelakie wsparcie.Kochani, dziękuje za wasze komentarze. W najbliższych dniach obiecuję poodwiedzać Wasze blogi i również pozostawić tam swój komentarz.Elakochan – dziękuję bardzo, aż się zaczerwieniłam 😉Magiczny Świat Krzyżyków – komplecik mam i owszem, ale wciąż nie na ścianie. I ty swój zrobisz kiedyś. Ja też odkładałam w nieskończoność więc wiem o czym mówisz.Pozdrawiam was cieplutko w te dziwne (jesienno-wiosenne) lato. -
Pomóżmy małej Agatce
Dwanaście guzów…Dlaczego gwiazdy i niebo odwróciły się od tego dziecka, dlaczego tak bardzo ją krzywdzą.
I dlaczego tyle już razy…
Zanim Agatce podali pierwszą chemię wycieli jej nerkę, dziewczynka miała zaledwie pięć tygodni.
Nowotwór już wtedy był wszędzie, zajmował kolejne miejsca i dawał kolejne przerzuty.
U Agatki wyszedł dwanaście razy.
Na trzustce, na nerce, jajnikach, śledzionie, jelitach i w całym brzuszku.
Razem dwanaście guzów nowotworowych, dwanaście wyroków.
Agatka to dziecko okradzione z dzieciństwa, całkowicie pozbawione wszystkiego co daje szczęście.
Dziecko zrezygnowane ze spuszczoną już głową, wymęczone przez nowotwór.
To jest trzylatka po dwudziestu siedmiu podaniach chemioterapii.
Po siedmiu operacjach i zatrzymaniu pracy serca….
Dziecko które odtrąciło życie, dziecko z siódmą wznową nowotworu….
Ta biedna dziewczynka walczy o życie oraz zakup nowoczesnego i celowanego leku.
Bez tego leku i jego natychmiastowego podania Agatka zostanie bez szans.
Dojdzie do końca swej drogi w leczeniu, chwili w którym ostatnim obrazem który zobaczy będą łzy swojej mamy. Moment w którym lekarze na jej oczach będą wyłączać kolejne urządzenia.
Wyciągać te wszystkie zaszyte porty od podawania chemii.
Bardzo proszę o udostępnianie informacji o Agatce. O tej dziewczynce która od trzech lat przyjmuje już chemię. Która w szpitalu nauczyła się chodzić i mówić .
Która w szpitalu pomiędzy chemiami zapomniała że kiedyś się uśmiechała.
Że kiedyś była zdrowa.
Na stronie https://www.siepomaga.pl/agata-szafranek zbierane są środki na roczne leczenie Agatki. Koszt leczenia to 25.000zł miesięcznie, a kuracja trwa od roku do dwóch lat.
To dziecko bez tego leku umrze….
Znam rodziców Agatki osobiście
Jeśli możecie to proszę wspomóżcie drobnym datkiem, liczy się naprawdę każdy grosz.
Na FB są licytacje na rzecz Agatki – https://www.facebook.com/groups/3287218131589775/. Można wylicytować, można samemu coś przekazać.
Liczę w moc Internetu i na wasze dobre serduszka.
-
Jesiennie
Okej, w kalendarzu już wiosna i maj. Ale za oknami wciąż szaro, buro i ponuro a do tego wieje jak diabli. Jesień jak nic.
W moich haftach też jesiennie, bo udało mi się skończyć jesienną Paryżankę:

Muszę przyznać, że każda kolejna Paryżanka ma bardziej energetyczne kolorki. Od tej czerwieni i pomarańczu od razu cieplej sie robi.
Tak wyglądają wszystkie trzy w komplecie:

Zimowa Paryżanka też już „się robi”:

Za to kolos niestety poszedł w odstawkę, bo chwilowo weekendy mam zajęte.
Wczoraj byliśmy całą rodzinką w Amsterdamie i odwiedziliśmy „znajomych” w Madame Tussauds. O muzeum można co nieco poczytać po polsku TUTAJ.
Kogo spotkaliśmy? Same znakomitości:
1. Leonardo di Caprio:

2. E.T.:

3. Michael Jackson:

4. Barack Obama:

5. Madonna:

6. Król i królowa Niderlandów czyli Willem Alexander i Maxima:

Jak widać na powyższych zdjęciach jestem bardzo niskiego wzrostu. Jedynie Madonna jest niemal tak „wysoka” jak ja.
Oczywiście figur woskowych jest tam dużo więcej – piosenkarze, aktorzy, sportowcy, malarze, gwiazdy telewizji, DJ-e, a także „gwiazdy” filmowe jak E.T. , Thor czy Hulk.
Nie sposób pokazać wszystkich zdjęć.
A tu widok na Plac Dam w Amsterdamie z okna muzeum Madame Tussauds:
Zaliczyliśmy tez wycieczkę łodzią po amsterdamskich kanałach, a potem obiad w jednej z klimatycznych amsterdamskich knajpek.Niedzielę uważam za udaną.
Nie wiem czy zauważyłyście, a jeśli nie to są jeszcze pochwalę…
Wypad do Amsterdamu był idealną okazją do wystąpienia we własnoręcznie dzierganym kompleciku Orange Dream – bluzka i sweterek, który wreszcie doczekał się guziczków. Pogoda była wręcz idealna, żeby wypróbować zarówno samą bluzeczkę, jak i sweterek. Sweterek chronił przed wiatrem, a w promieniach słońca mogłam paradować w bluzeczce z krótkimi rękawkami.
TU chwaliłam się kompletem ale jeszcze bez guziczków. Natomiast na powyższych zdjęciach widać już cały komplecik.
Przyznam się, że jestem z siebie dumna. Moge dziergać dalej, bo jednak mi to wychodzi 😉
Pozdrawiam serdecznie i z góry dziękuję za wasze tutaj odwiedziny.
Elakochan – jestem w Holandii już 16 lat i szczerze powiedziawszy to dopiero teraz udało mi się odwiedzić Keukenhof. Tak że jeszcze wszystko przed tobą. Ale zapraszam – naprawdę warto.
-
Rodzinne wycieczki
Prawie miesiąc temu chwaliłam się postępami w kolosie i zaraz miałam wam pokazać postępy w Paryżankach.
No właśnie – miałam. Jakoś nie umiałam się za to zabrać.
W ciągu dnia niestety nie mam czasu usiąść do laptopa, a z telefonu nie lubię publikować postów. Z kolei wieczorami ciężko było i sklecić jakieś logiczne zdania….
Na dodatek przez 1,5 tygodnia mieliśmy gości z Polski. Było nas 8 osób i jakoś trzeba było zorganizować czas, żebyśmy wzajemnie nie wchodzili sobie na głowę…
Dlatego od razu następnego dnia po przyjeździe zorganizowałam nam, a przede wszystkim dzieciom (mojej córce i córce mojego brata) wycieczkę do Spoorwegmuseum w Utrechcie, czyli do Muzeum Kolejnictwa:

Dla dzieci to była frajda, ale musze przyznać, ze i dorośli byli zaciekawieni bo oczywiście pojechaliśmy wszyscy.
Następnego dnia w Niderlandach wypadał Koningsdag czyli dzień Króla. Tradycyjnie jest to dzień wolny od pracy. Holendrzy rzadko w tym dniu siedzą w domach. My wybraliśmy się do Keukenhof.
W wolnym tłumaczeniu Keukenhof to ogród kuchenny. W VX wieku służył dosłownie jako ogród przy posiadłości księżnej z Bawarii, która zbierała w nim zioła do swojej kuchni.
W chwili obecnej Keukenhof to ogród kwiatowy, czynny dla odwiedzających wyłącznie wiosną (od połowy marca do połowy maja). Wtedy właśnie kwitną najpiękniejsze kwiaty Holandii – tulipany. To ona głownie królują w Keukenhof, choć znaleźć tam można i róże i orchidee i inne pięknie kwitnące sezonowe kwiaty:



Można było sobie zrobić zdjęcie w ładnej ramce mając za plecami pole tulipanów:

Zdjęcia nie oddają ani w połowie uroku tego ogrodu. Jeśli będziecie mieć kiedykolwiek możliwość odwiedzenia tego miejsca to naprawdę gorąco polecam.
Kolejna wycieczkę odbyliśmy do Ptasiego Parku – Vogelpark Avifauna. Tu zostałam ptasią królową 😉

Obsiadły mnie na całego, odfrunąć nie chciały, ale pogłaskać tez się nie dawały. Dobrze, że na głowę mi nie weszły…
Prze to wszystko nie było prawie czasu na hafty. Na szczęście letnią Paryżankę udało mi sie skończyć PRZED przyjazdem gości:

A tak wyglądają obie Paryżanki razem:

Zaczęłam już nawet trzecią, jesienną Paryżankę, ale to pokaże wam jak już skończę…
Kolosem też się pochwalę w następnym poście, bo może jeszcze coś przybędzie. Mamy teraz w Niderlandach kilka dodatkowych dni wolnych to może sie uda coś jeszcze zrobić przed letnią przerwą w tym hafcie.
Dziękuję za wasze odwiedziny tutaj i za wszystkie pozostawione komentarze. Pozdrawiam serdecznie
-
Kolejne 4.000 krzyżyków
Muszę się Wam pochwalić, że choć trochę ciężko było, ale udało mi sie skończyć kolejną stronę schematu mojego kolosa.
Ciężko było, bo niestety brak czasu permanentny. Niby pracuje tylko do 14.00, ale po południu nie mam jak wyciągnąć krosna. A to z córką na konie, a to z mężem do lekarza, a to z sobą na jakieś badania. Ostatnio syn zmieniał pracę i kupował samochód, a ja jeździłam z nim (czytaj – woziłam go) na oględziny ewentualnego zakupu.
W święta w ogóle nie miałam nastroju na hafty… W niedzielę przyjechała w odwiedziny starsza córka, a poniedziałek spędziłam przy komputerze.
Ale od mojego ostatniego wpisu o kolosie przybyło jednak troszkę ponad 4.000 krzyżyków, czyli cała jedna strona wzoru i troszkę. To „troszkę” powstało niejako z rozpędu, żeby skończyć kolor.
Było ciężko także z tego powodu, że było monotonnie…. Czarno-brązowo, gdzieniegdzie jakiś ciemny fiolet czy zieleń:

Jedyna jasna plama jaką widać na tym oceanie czarno-burych krzyżyków to łabędź i jego odbicie w wodzie.
Zdecydowanie lepiej to wygląda w aplikacji:

Teraz niestety będzie przymusowy przestój w tym projekcie, bo czekam na gości z Polski. Będzie nas zdecydowanie za dużo żebym mogła spokojnie posiedzieć przy krośnie.
Ale mam temat zastępczy – Paryżanki i na nich się skupię.
Dziękuję Wam serdecznie za Wasze odwiedziny na tym blogu i za wszystkie pozostawione tu komentarze.
Pozdrawiam serdecznie
-
Wesołego Alleluja!

Iskierka z rodziną