Home

  • Kakao SAL – motyw 2.

    Minął kolejny miesiąc, pora więc na pokazanie postępów naszego SAL-u. Niestety postępy są niewielkie, ale takie jest życie – raz mamy więcej czasu a raz mniej. Jednemu się udaje wyhaftować a drugiemu nie i uważam, że jest to całkiem normalne.
    Każda z nas ma swoje życie prywatne i priorytety. A haft jest odskocznią od codzienności i niestety nie zawsze mamy na tę odskocznię czas.
    Dlatego w  żaden sposób nie będę popędzać uczestników SAL-u, bo SAL to zabawa. Jeśli będziemy haftować z musu, to przestanie być zabawą.
    Pokażę Wam ile udało nam się wyhaftować:
    1. Cytrulina – Cytrulina Hand Made:

    2. Agata „Meri” – Robótkowy (i nie tylko) Kuferek Meri:

    3. Małgosia – Magiczny świat krzyżyków:

    4. Edyta – Szafirowy Zakątek:

    I na koniec moja dłubaninka, tak jeszcze prosto z tamborka:

    Fajnie dziewczyny, że pokazałyście cokolwiek. I nie martwcie się, ze nie dajecie rady w danym miesiącu (lub w drugim z kolei). Ja chwilowo jestem na bieżąco, ale moja sytuacja domowo-zawodowa rozwija się baaaardzo dynamicznie i pewnie też niedługo przyjdzie taki miesiąc w którym utknę na dobre…

    Dziękuję Wam za słowa współczucia. Ja wiem, że to „tylko” pies, ale zdążyłam się z nim bardzo zżyć przez te 13 lat…

    Pozdrawiam serdecznie

  • Trudne pożegnanie…

    Po 13 wspólnie przeżytych latach przyszło nam pożegnać naszego czworonożnego przyjaciela.
    Odszedł za Tęczowy Most zmęczony nieuleczalną chorobą. Na zawsze pozostanie w naszych sercach…  💖

  • Widok z okna strona 7

    Generalnie, to miałam się pochwalić nie po 1 wyhaftowanej stronie, a po 6.  Chwilowo jednak nie mam się czym pochwalić więc pokazuję to:

    Mam wrażenie, że następna strona to same szarości okiennego parapetu więc kolejna odsłona powinna być zdecydowanie szybciej.
    No chyba, że dopadnie mnie chęć na druty…. 😀
    Pozdrawiam

  • Niespodziewany prezent

    W listopadzie ubiegłego roku w jednym z postów chwaliłam się, że zmieniłam pracę. Nadal nie pracuję w swoim zawodzie i raczej tu w Niderlandach już do swego wyuczonego zawodu nie wrócę. Dlatego moją pracę nazywam pracą „zarobkową”, bo coś tam mimo wszystko zarobię.

    Zapytacie pewnie co ja takiego robię? Otóż w wolnym tłumaczeniu pracuję szeroko rozumiana pomoc domowa osób starszych lub potrzebujących.
    Moja praca polega na pomocy w drobnych pracach domowych tylu sprzątanie, pranie, zmywanie. Czasem jednak jest to spacer, wspólne zrobienie zakupów czy zwykła rozmowa przy filiżance kawy i ciastku.
    Pracowałam już u różnych ludzi – raz byłą to 30-paroletnia kobieta z chorym kręgosłupem, innym razem starsza pani skazana na wózek inwalidzki, jeszcze innym razem młoda matka z dwójką niepełnosprawnych dzieci, a jeszcze innym – samotni ludzie łaknący kontaktu z innymi.
    Generalnie mam w tej chwili dwa stałe adresy, a do innych osób chodzę na zastępstwa w nagłych wypadkach – choroba opiekuna, jakiś pogrzeb, czy wyjazd na wakacje.
    Właśnie w zeszłym tygodniu trafiłam do przemiłej starszej pani z pieskiem rasy shih-tzu. Zostałam powitana filiżanką kawy i ciastkiem. Chwilkę porozmawiałyśmy o dzieciach, pieskach, pracy i poszłam ogarnąć mieszkanie – dwa małe pokoiki i łazienkę. W czasie pracy i wcześniej podczas rozmowy zauważyłam na ścianach mnóstwo oprawionych obrazów robionych metodą diamant painting. Gdy wróciłam do salonu zauważyłam że starsza Pani zajęta jest właśnie klejeniem diamencików. Gdy zaczęłam rozmowę na ten temat starsza pani bardzo się ożywiła.
    I tak przy kolejnej kawie (już bez ciastka na szczęście) dowiedziałam się że starsza pani poza klejeniem diamencików robi także na drutach. Gdy z kolei ja pochwaliłam się swoimi hafciarskimi pracami starsza pani zerwała się z miejsca i popędziła do szafki z tekstem że „coś dla mnie ma”.
    Po chwili przyniosła metalowe płaskie pudełeczko i 3 pakunki. Wyjaśniła, że też kiedyś próbowała haftować, ale jednak to nie dla niej. Że to nie na jej nerwy, że diamenciki łatwiejsze i ze to pudełko leży już chyba z rok lub więcej.
    Kobietę widziałam pierwszy raz w życiu i nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze do niej pójdę. Ale tak nalegała, żebym wzięła od niej to pudełko, że zabrakło mi argumentów żeby odmówić. Ostatecznie chciałam zapłacić jakąś symboliczną chociaż kwotę, ale starsza pani kategorycznie odmówiła. Powiedziała też, że dawno nie spotkała osoby, która zainteresowałaby się jej hobby.
    Zrobiło mi się ciepło na sercu.
    Do domu przywiozłam takie skarby:
    W metalowym pudełeczku znajdowała się zadrukowana kanwa z motywem dwóch koników wraz z igłą i kompletem mulin firmy DMC. Na kanwie faktycznie jest już haft zaczęty:
    Nie jestem zwolennikiem zadrukowanych kanw bo w początkach swojego haftowania miałam z nimi nie najlepsze relacje. Ale jak to mówią – darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Będzie czas to wyhaftuję córce koniki do pokoju. Tym bardziej że muliny na początek już mam. I to najlepsze – DMC:
    Do kompletu niejako starsza pani dodała zakupione kiedyś w Action muliny różnego koloru:
    Nie są to żadne firmowe, ale pewnie do jakiegoś projektu kiedyś się przydadzą.
    Fajne takie prezenty, prawda? 😀
    Dziękuję za wasze komentarze. To prawda – haft będzie prześliczny.
    Promyk – nie miałam wyjścia 😀
    Lidzia – da się, wszystko się da. Sama też kiedyś coś haftowałam z telefonu. I to całkiem niedawno – prezent dla córki do nowego domu. Nie umiałam sobie poradzić z rozdzielczością wydruku i za każdym razem wzór wychodził koszmarny. Dopiero powiększenie go na ekranie telefonu pomogło 😀
    Pozdrawiam serdecznie
  • Kakao SAL motyw 1

    Czas pochwalić się postępami w naszym SAL-u.
    Na początek pokażę Wam co powstało u mnie:

    Ten motyw udało mi się skończyć już tydzień temu. Muszę przyznać, że choć fajnie to wygląda to niestety niezbyt dobrze się haftowało. Nie dość, że „białe na białym” to jeszcze odcień błękitu jest tak jaśniutki, że niemal biały
    Mam jednak nadzieję, że to tylko w tym jednym motywie były takie problemy i że dalej pójdzie już z górki
    A teraz kolejne fotki:
    1. Małgorzata – Magiczny świat krzyżyków:

    2. Edyta – Szafirowy zakątek:

    3. Agata „Meri” – „Robótkowy (i nie tylko) kuferek Meri”

    Jak widzicie Meri dopiero zabiera się na haft 😉
    4. Cytrulina – Cytrulina Hand Made:

    Cytrulina też się nie wyrobiła, ale obiecała poprawę 😉

    To tyle, jeśli ktoś ma ochotę dołączyć to serdecznie zapraszamy 🙂

    Agata S – Dziękuję. Syn ma „dopiero” 19 lat więc mamy nadzieję że w miarę szybko wróci do normalnej sprawności. Niestety chyba do sportu już nie wróci…
    Meri – spokojnie, mamy całe 12 miesięcy więc jak znajdziesz czas to nadgonisz, a może nawet i przegonisz 😉
    Lidzia – powiem ci z doświadczenia że jest różnie. Jak się postawisz domowemu to i do specjalisty szybko cię skierują.

  • Szpitalne haftowanie

    Nie wiem czy już wam kiedyś pisałam, ale mój syn od lat 10 trenuje piłkę nożną w lokalnym (czytaj – wiejskim) klubie piłkarskim. Robi to z mniejszymi i większymi sukcesami. Dwa razy w tygodniu godzina treningu – zima, nie zima, nie ma zmiłuj. I w każdą sobotę mecz z drużyną na podobnym poziomie wiekowym. Raz u siebie raz na wyjeździe.

    Ostatnio dostał nawet propozycję ukończenia szkolenia na sędziego młodzików. Szkolenie ukończył i dodatkowo co sobotę rano chodził sędziować mecze młodszych grup.
    Niestety jak to bywa w życiu każdy piłkarz (i w ogóle sportowiec) narażony jest na różnego rodzaju kontuzje. Tak było i z moim synem.
    W grudniu 2018 roku przydarzyła mu się dość bolesna kontuzja kolana. Podczas sobotniego meczu kolano mu jakby uciekło w stronę przeciwną do jego ruchu. Ledwo przyjechał do domu na rowerze – tak go bolało. Najpierw chłodziliśmy opuchliznę, a potem wysmarowałam go maścią przeciwbólową. W poniedziałek zamiast do szkoły poszedł do lekarza rodzinnego i standardowo dostał PARACETAMOL. 
    Klub zorganizował mu 1 (słownie – jedną) wizytę u klubowego fizjoterapeuty, a rodziny kazał opuchliznę chłodzić i nogę przez parę dni oszczędzać. Po kilku tygodniach zalecono fizjoterapię. 
    Po 3 miesiącach zażądałam skierowania do ortopedy. Oczywiście był rentgen, po którym lekarz stwierdził że syn ma naderwane ścięgno krzyżowe i ze ma chodzić na fizjoterapię aż do wakacji, a po wakacjach próbować wrócić do sportu.
    Jak się pewnie domyślacie fizjoterapia kompletnie nic nie dała. Mało tego – kolano zaczęło „uciekać” mu nawet przy normalnym chodzeniu, o jeździe na rowerze mógł zapomnieć. Pierwsza próba powrotu do treningów skończyła się po 15 minutach rozgrzewki – kolano znów „uciekło” i spuchło.
    Tym razem od razu poszliśmy do ortopedy, który zlecił zrobienie rezonansu magnetycznego.
    Diagnoza brzmiała – całkowite zerwanie ścięgna krzyżowego plus pęknięcie łękotki. 
    Zalecane leczenie – operacja.
    Termin operacji 21 stycznia 2020.
    I tak oto znalazłam się z synem w szpitalu w Utrechcie, na oddziale ortopedycznym.
    Była 7.15 jak zostaliśmy wpuszczeni na oddział. Synowi zostało przydzielone łóżko, pani pielęgniarka wypytała o milion rzeczy, zmierzyła ciśnienie i temperaturę oraz poinformowała jak to wszystko mniej więcej będzie przebiegać. Czyli mniej więcej o której będzie operowany i kiedy pójdzie do domu.
    Okazało się, że trochę to potrwa i ze generalnie to nie muszę tam siedzieć i czekać, bo jak już syn wróci na salę to dadzą mi znać.
    Niestety powrót do domu nie bardzo mi się opłacał. Poszłam więc na oddział i usadowiłam się w poczekalni. Były tam bardzo wygodne fotele, stał automat z kawą. W perspektywie miałam około 2h czekania. Miałam telefon, słuchawki i oczywiście wszystko co hafciarka potrzebuje do szczęścia – kanwa, tamborek, igła, mulinki i schemat.
    I czas, by zacząć SAL Kakaowy:

    Zaczęłam tak energetycznie – żółtym kolorem.
    Ledwo zaczęłam już miałam widownię – jedna z pielęgniarek nie mogła się powstrzymać i przyszła zapytać co robię 😀
    Z żółtym poszło dość szybko, potem były kolory brązowo-bordowe:

    Tyle zdążyłam zrobić zanim dostałam informację ze syn już jest po operacji. Poszłam więc do niego do sali i czekając aż się całkowicie przebudzi z narkozy zaczęłam haftować koronkę…
    Koronka dała mi trochę w kość, do haftowana była kolorem białym na białej kanwie… Na dodatek okazało się, że brakuje mi kilku kolorów których zapomniałam zamówić.
    I tak na koronce powstały „dziury”…
    Niestety z tego etapu zdjęć nie mam, haftowałam siedząc przy łóżku syna i czasami musiałam mu pomóc – a to łóżko niewygodne, a to spać już nie umie, a to noga boli, pić się chce, telefon się wyładował…
    Potem dostał śniadanie, bo przed operacją musiał być na czczo:

    Na końcu, o 16.00 okazało się, że jednak go wypiszą dopiero następnego dnia. Że jeszcze musi przyjść lekarz i fizjoterapeuta, że musi nauczyć się jak wstawać z łóżka, jak się ubrać, jak chodzić.
    I tak się skończyło moje szpitalne haftowanie…
    Minęły dwa tygodnie – zamówione muliny dotarły, ja w wolnych chwilach skończyłam motyw. Ale to już Wam pokażę, jak będę robić post zbiorczy.
    Syn czuje się dobrze, okolice kolana przybrały piękny żółto-fioletowy kolor i noga trochę boli. Ale wczoraj byliśmy wyciągnąć szwy i wiemy ze na szczęście wszystko dobrze się goi.
    Teraz czeka go rehabilitacja. Miał iść już dziś, ale rehabilitant się rozchorował. Więc pójdzie za tydzień.
    A za 4 tygodnie rentgen i wizyta kontrolna u ortopedy który robił mu operację…

    Dziękuję za Wasze komentarze
    Promyk – mogłabym jeszcze wiele napisać o tym, jak bardzo szkolnictwo „tubylcze” różni się od polskiego i przeważnie są to różnice na plus. Choć są też i minusy, jak wszędzie 😉
    Agula – każda zmiana to stres dla dziecka. Ja też nie lubię takich sytuacji…
    Malgorzata Zoltek – w Holandii każda szkoła ma swój system nauczania i czasem jest tak jak u nas, że dzieci są z jedną nauczycielką 3 lata, ale w większości szkół są to 2 lata. Przeważnie grupy są łączone. Np 1 z 2 czy 4 z 5. Różnie to bywa. I jeszcze to, że aby zacząć szkołę dziecko nie czeka do początku nowego roku szkolnego, tylko idzie do szkoły dzień/dwa po swoich 4 urodzinach

  • Pożegnanie nauczycielki

    Jak zapewne wszyscy wiecie, od prawie 13 lat mieszkam w Holandii. Przepraszam – w Królestwie Niderlandów wg nowego nazewnictwa
    Tutaj przyszło mi się zmierzyć z wieloma prostymi i zdawało by się banalnymi sprawami jak codziennie życie, praca, ciąża, poród czy wreszcie szkoła podstawowa.
    Niby banalne sprawy, ale w większości zorganizowane inaczej niż te, do których byłam przyzwyczajona żyjąc w Polsce.
    Nie będę Wam tu teraz wszystkiego opisywać, bo brakło by na to czasu, a Wam pewnie chęci do czytania.
    Napiszę tylko tak – moje dziecko chodzi do niderlandzkiej szkoły podstawowej od kiedy skończyło 4 lata. Szkoła zorganizowana jest według Planu Jenajskiego. Każda szkoła podstawowa ma inny system nauczania i to od rodziców dziecka zależy do jakiej szkoły to dziecko pójdzie.
    Generalnie szkoła ta nie ma klas jako takich, ale grupy. I tak na początek moja córka trafiła do grupy Delfinów jako do grupy 0. Po roku przeszła od grupy Krokodyli, by w ostateczności trafić do Misiów.
    Delfiny – dzieci 4-5 letnie
    Krokodyle – dzieci 5-6 letnie
    Grupa Misiów to dzieci 7,8 i 9 letnie.
    Myszy – dzieci 10, 11 i 12 letnie.
    Tak jest ta szkoła zorganizowana.
    To tyle gwoli wyjaśnienia, jak kto ciekawy to mogę opowiadać godzinami.
    Nie o tym jednak jest ten post.
    Przechodząc z grupy Krokodyli do Misiów moja córka była troszkę przestraszona, a i troszkę ciekawa nowej nauczycielki. Ta była młodą, wesołą i bardzo ciepłą osobą z nadwagą i czerwonymi włosami, które później były różowe, by w końcu stać się zielonymi 😀
    Dzieci ją uwielbiały.
    Niestety niedawno okazało się, że znalazła pracę i bliżej miejsca swojego zamieszkania i bardziej zgodną ze swoją specjalizacją, którą jest praca z dziećmi z problemami typu ADHD, dysleksja, wycofanie.
    Decyzję musiała podjąć od razu i niemal też od razu zmienić pracę. Nasza szkoła zaczęła szukać nowego nauczyciela, a dzieci powoli zaczynały oswajać się z myślą, że Lana odejdzie…
    Oficjalne pożegnanie z klasą a zarazem ostatni dzień jej pracy wypadł na środę 29 stycznia. Data trochę dziwna, ale holenderscy nauczyciele szkół podstawowych i średnich dawno już zaplanowali ogólnokrajowe strajki w dniach 30 i 31 stycznia, więc ta data wydawała się wszystkim najbardziej optymalna.
    Jako że w tym systemie szkolnictwa rodzice dają duży wkład w pomoc szkole postanowiłam i ja jakoś pomóc i zrobić odchodzącej nauczycielce coś na pamiątkę.
    A co ja mogłam zrobić, jak nie haft?
    Umówiłam się z resztą rodziców, że coś wyhaftuję na tak zwaną „wieczną pamiątkę”.
    A że grupa nazywa się Misie, padło na Misia:

    Miałam tego misia w swoich zbiorach już dłuuuuugo czas, bardzo mi się podobał tylko nie wiedziałam jak go wykorzystać.
    Teraz właśnie przyszedł na niego czas. Jako że wzór ściągnięty był z rosyjskich stron to rozpiska kolorystyczna podana była w tymże właśnie języku. Nie było oznaczeń numerycznych a jedynie nazwy kolorów. Musiałam dobierać więc sama na własne oko.
    Wyszło tak:

    Kanwa Aida 14 i po raz pierwszy od x lat haftowałam 3 nitkami muliny DMC. Kontury 2 nitkami.
    A tak wyglądało oprawione (tylko światło było niezbyt…):

    Jako że to był prezent od całej grupy dodałam podziękowanie. W wolnym tłumaczeniu:
    „Dziękujemy Nauczycielko – Misie”.
    Oprócz mojego haftu rodzice zrobili jeszcze coś w formie kolorowego czasopisma w którym umieścili rysunki dzieci rysowane specjalnie dla swojej pani, krótkie teksty dzieci na temat pani, zdjęcia, opowiadania.
    Do tego doszły piękne kwiaty plus cała oprawa – ciastko, kawa/herbata.
    Przyznam się ze płakali niemal wszyscy – nauczycielka ze wzruszenia, rodzice też, a dzieci z żalu….
    Od poniedziałku zaczyna się nowy rozdział w naszej grupie – nowa nauczycielka zaczyna pracę na pełny etat…

    Dziękuję Wam kochane ze wasze komentarze.
    Vipek – nie, stawiam raczej na coś polskiego…
    Malgorzata Zoltek – ja ruszyłam od wtorku (21.01) i w sumie niewiele mam…
    Joanna Pomarańska – chwilowo podziękuję, za dużo projektów, za mało czasu. Ale będę podpatrywać co się u Ciebie dzieje 😉
    Lidzia – spokojnie, damy radę, też jestem w lesie 😉

    Pozdrawiam

  • SAL Kakaowy wystartował!

    Właśnie mija połowa miesiąca, a ja wciąż mam opóźnienie (i to SPORE).
    Ale dziś już muszę, po prostu MUSZĘ ogłosić, że z dniem 1 stycznia wystartował nowy Sal – Sal Kakaowy:

    Uczestnicy SAL-u to:
    1. Małgorzata – Magiczny świat krzyżyków
    2. Edyta – Szafirowy zakątek
    3. Cytrulina – Cytrulina Hand Made
    4. Agata „Meri” – Robótkowy (i nie tylko) kuferek Meri
    5. Lidka – Moje robótki
    Sampler podzieliłam na 12 motywów, będzie więc co robić do końca roku;)
    Jak widzicie razem ze mną jest nas 6 osób. Jeśli ktoś ma ochotę, to oczywiście zawsze może dołączyć. Zasady SAL-u znajdziecie TUTAJ.
    Miłego haftowania!!

    Dziękuję za Wasze komentarze pod poprzednim postem.
    Vipek – a co to Omanik Factory?
    Renka – serdecznie dziękuję
    Dorota – nic nie kupowałam, dopiero mi poszukają i kupią i przywiozą, jak już kupią 😉
    Promyk – oj, to nie do końca jest tak, że wiedzą, trzeba ich odpowiednio naprowadzić na trop 😉

    Pozdrawiam serdecznie

  • Urodzinowo-prezentowo

    Dawno temu, 1 stycznia miałam ogłosić, że wystartował nasz SAL. Ale tak się złożyło, że od 27 grudnia do 3 stycznia byłam z rodziną w Polsce i choć miałam ze sobą laptop, to niestety nie miałam czasu go odpalić…
    A działo się, działo…
    Wyruszyliśmy w piątek 27 grudnia, na miejsce dojechaliśmy dość późno. Byłam zmęczona i niemal zaraz poszliśmy spać. W sobotę trzeba było zrobić zakupy i przeżyć najazd gości, którzy stęsknili się za powracającą z zagranicy mamą, siostrą i babcią (czytaj – czekali na prezenty :P), czyli moją teściową, która jak wiecie z poprzednich postów przebywała u nas od wakacji.
    W niedzielę… no właśnie, niedziela była kompletnie wariacka.
    W dniu 30 grudnia moja teściowa kończyła 75 lat. W niedzielę 29 grudnia my – jej synowie i synowe zorganizowaliśmy jej przyjęcie-niespodziankę, na którą zaprosiliśmy najbliższą jej rodzinę (oprócz nas oczywiście). Wszystko było zorganizowane i utrzymane w tak wielkiej tajemnicy, że teściowa niemal do końca nie była świadoma co się wokół niej dzieje. Zaproszeni goście jak jeden mąż dochowali sekretu i żaden z nich nas nie wyzdradził, co było mega trudne. Szczególnie dla jej siostry, do której teściowa często dzwoniła i nawet się już na 30 grudnia umówiła.
    W cały sekret wmieszany był nawet ksiądz z naszej parafii, którego szwagierka niemal zmusiła do przyjścia po kolędzie na wcześniejszą godzinę. A teściowa była przekonana, że po wizycie księdza pojedziemy na obiad do jej drugiego syna, o czym poinformowaliśmy ją dzień wcześniej.
    Możecie sobie wyobrazić jak zamiast wyjazdu do syna, ten osobiście do niej przyszedł i poinformował ją, ze za godzinę będą goście, tort, catering i w ogóle wielka impreza….
    Mina teściowej – bezcenna 😀
    Jak się domyślacie po całej imprezie i sprzątaniu wszyscy padliśmy na nos…
    W kolejnych dniach wcale nie było lepiej – najpierw wizyta u mojej mamy, gdzie zjechały się z kolei ciotki na moje urodziny, które ironią losu też wypadają 30 grudnia, potem sylwester u koleżanki jeszcze ze szkoły podstawowej trzy piętra wyżej, jeszcze potem wizyta w Sosnowcu u mojego brata i jego rodziny. A po powrocie trzeba się było pakować w drogę powrotną.
    Spędziliśmy w drodze 14h, więc po powrocie nie było już siły na nic – gorąca kąpiel i ciepłe łóżeczko.
    Następnego dnia trzeba było szybko ogarnąć chałupę po powrocie i czekać na przybycie gości, czyli córki z chłopakiem, którzy przyjechali świętować moje urodziny…
    Fajnie tak świętować 3 razy jedne urodziny 😀
    Ale teraz muszę się pochwalić tym, co od moich dzieci (bo i syn się dorzucił) dostałam:

    Komplet drutów z wymienną żyłką firmy Drops Romance

    Druty od rozmiaru 3,5 do 8,0 włącznie plus żyłki o długości 60, 80 i 100cm

    A to dodatkowa żyłka o długości 40cm – zamówienie specjalne na czapki 😉
    Jestem szczęśliwa.
    W sekrecie Wam napiszę, że prezent będzie jeszcze jeden, ale w późniejszym terminie. Bo moja mama w ramach prezentów zarządziła zbiórkę pieniędzy na krosno hafciarskie. Pieniądze już są, teraz czekam na krosno, które ma do mnie dojechać w kwietniu. Czemu dopiero w kwietniu? Ano bo moja mama z bratem chcą kupić porządne, duże krosno z obracaną ramą i regulowaną wysokością i przywieźć mi je jak przyjadą na Wielkanoc.
    Jakoś wytrzymam do tego czasu, a potem będę MEGA szczęśliwa :D:D:D

    Bardzo dziękuję za wszystkie pozostawione komentarze.
    Małgorzata Zoltek – też mam taką nadzieję 😉
    elakochan – prawda, warto było

    Pozdrawiam

  • Projekt tajne przez poufne, czyli co powstawało nocami…

    Generalnie w nocy się śpi. Są jednak tacy, którzy w nocy muszą pracować. Albo tacy (jak mój syn), którzy większość nocy przeznaczają na buszowanie w internecie, oglądanie filmów, tudzież nadrabianie szkolnych zaległości.
    Są też tacy, którzy nocami zajmują się szeroko pojętym rękodziełem – haftowaniem, robieniem na drutach, wyrobem kartek okolicznościowych czy co tam jeszcze.
    Kiedyś i ja siedziałam po nocach i haftowałam. Miałam ten komfort że nie musiałam wcześnie rano wstawać do pracy i mogłam „produkować” różnego rodzaju hafty mniejsze i większe, brać udział w zabawach.
    Potem urodziła się najmłodsza pociecha, moja tarczyca zwariowała i ja przestałam być „nocnym Markiem”. W dzień byłą praca i dom oraz opieka nad dzieckiem, noce przeznaczałam na odsypianie zmęczenia a i tak często-gęsto padałam na twarz. Czas na hobby zdecydowanie się skurczył…
    W sierpniu przyjechała do nas moja teściowa, która zdecydowanie bardzo odciążyła mnie od obowiązków domowych. Nie powiem, że robiła wszystko (czyli pranie, sprzątanie, gotowanie). Aż tak dobrze nie było. Ale dzięki temu ze poodkurzała podłogi, wypróżniła zmywarkę czy obrała ziemniaki do obiadu ja miałam więcej czasu by spokojnie usiąść, odpocząć czy wręcz zająć się swoim hobby.
    Chciałam teściowej jakoś się odwdzięczyć i postanowiłam „własnymi ręcami” zrobić jej coś na drutach. Mąż poparł mój pomysł i pomógł mi w wyborze tego, co miało zostać zrobione.

    Postanowiłam, że całe przedsięwzięcie będzie do końca owiane tajemnicą. Po pierwsze chciałam teściowej zrobić niespodziankę. A po drugie jako jednak – mimo wszystko – wciąż początkująca dziewiarka bałam się, że coś nie wyjdzie i z prezentu wyjdą nici. Jakbym potem wyglądała przed teściową…
    Włóczki zakupiłam około mnóstwo:

     I gdzieś w połowie października zaczęłam swój projekt tajne przez poufne:

    Z wiadomych powodów o których było wyżej dziergałam głównie późnym wieczorem. Troszkę szlag mnie trafiał, kiedy nasza babcia chodząca w swoim własnym domu spać z kurami (20.00), u nas potrafiła przesiedzieć i do 24.00. Wieczór stracony. Pozostawały weekendy – głównie piątki i soboty, kiedy mogłam przesiedzieć i do 2.00 w nocy bez uszczerbku snu.
    Jak na początkującą dziewiarkę nie obyło się bez prucia, ale włóczka super współpracowała więc można było pruć i robić bez końca.
    W połowie drugiego kwadratu poncza trochę się obawiałam, że nie zdążę. Był początek grudnia, a trzeba było jeszcze dokończyć kwadrat, zszyć, wyprać, wysuszyć.
    I tu zaczęły się schody.
    Okazało się nie wiedzieć czemu, że drugi kwadrat wyszedł większy niż ten pierwszy:

     To było widać już na pierwszy rzut oka, a co dopiero po przyłożeniu dwóch części do siebie:

    Szukałam porady na grupach rękodzielniczych i generalnie każdy mówił co innego. A to żeby spruć i zrobić od nowa, co oczywiście w tym przypadku nie wchodziło w grę. Ato, że po zszyciu i wypraniu się naciągnie…
    Zaryzykowałam, zszyłam. I nagle ZONK – szwy idą po prawej stronie zamiast po lewej. Więc znów prucie i zszywanie – tym razem poprawnie. Dorobiłam golf. Przymierzyłam i stwierdziłam, że tak na oko to jest ok:

    Pozostało więc pranie i suszenie.
    Producent włóczki zalecił pranie (może być w pralce) w temp. 30 stopni i wysuszenie na płasko.
    Po wypraniu jednak i 4 dniowym suszeniu okazało się, że całe ponczo lekko się naciągnęło i przód jest zdecydowanie dłuższy niż tył.

    Mąż był całym ponczem zachwycony i stwierdził, że mam coś wykombinować, żeby było dobrze. Aby ratować robótkę postanowiłam spruć kilka rzędów przodu. I wiecie co? Okazało się, że to wcale nie był głupi pomysł. Ponczo na modelce (i zarazem właścicielce) wygląda o niebo lepiej niż na mnie:

    Może nikt nie będzie dociekał dlaczego z tyłu jest więcej ażuru niż z przodu…
    Ponczo udało mi się zrobić z sukcesem – mimo wszystko, ale to jeszcze nie koniec tajnych projektów.
    Podczas gdy ja potajemnie dziergałam poszczególne części poncza mojej teściowej zamarzył się „komin”, a raczej taki szyjogrzej, ale żeby spod kurtki wyglądał na golf…
    Po porażce z kominem dla męża, który najpierw go chwalił a potem schował na dno szafy by w końcu podarować własnej matce, podeszłam do tematu bardzo sceptycznie.
    Po raz kolejny przekopałam internety i trafiłam na blog Otulove, którego autorka w ramach zabawy „Jeden motek” pokazywała różne modele szyjogrzejków. A że miałam akurat aż dwa motki kawowego acrylu postanowiłam spróbować taki szyjogrzejek wykonać. Oczywiście też w sekrecie:

    Pierwsze koty za płoty – jak zwykle okazało się, że golfik za szeroki i trzeba zaczynać od nowa. Na szczęście taki mini-golfik to nie ponczo czy sweter i kilka dni wystarczyło bo skończyć całość, pochować nitki i jeszcze wyprać.
    Oto szyjogrzej na modelce:

    Nie wiem jak ponczo, ale ten golfik będzie nosić na pewno 😉
    Muszę przyznać, że zarówno ponczo jak i szyjogrzej robiło się świetnie, ale na długi czas mam dość takich tajnych projektów. Zdecydowanie w nocy wolę spać….

    Bardzo serdecznie Wam wszystkim dziękuję za złożone życzenia świąteczne i noworoczne!!
    Pozdrawiam serdecznie