Home

  • Lepiej późno niż wcale

    Nie wiem czy pamiętacie, ale lata świetlne temu, w 2014 roku organizowałam SAL Cytrusowo-Warzywny:

    SAL został ukończony w roku 2015 i kanwy w stanie jak na powyższym zdjęciu powędrowały do szafy. Po jakimś czasie pojechały w podróż do Polski. Zabrała je moja mama w celu oprawy, ale jakoś się tam tej oprawy nie doczekały i po jakimś czasie wróciły ze mną do Niderlandów, do „swojej” szafy. Czekały grzecznie na remont kuchni…

    Kuchnia została wyremontowana w zeszłym roku – przybyły nowe szafki, nowa tapeta, nowe panele podłogowe. I choć wprawdzie brakuje jeszcze kilku drobiazgów to naszła mnie ochota na oprawienie moich haftów. Odleżały już swoje, ale podobno lepiej późno niż wcale…

    I tak na pierwszy ogień poszły właśnie Cytruski i Warzywka. W końcu je wyprałam, wyprasowałam i oprawiłam:

    Piekne, prawda?
    I zaczęły się schody, bo mój mąż stwierdził, że one pasują tylko do kuchni, a w naszej kuchni nie ma na nie miejsca…
    I powiem Wam, że nie przesadził z tym stwierdzeniem, bo nie dość ze kuchnię mam mało, to jeszcze niemal nie mam miejsca żeby cokolwiek w niej powiesić….
    W końcu wymyśliliśmy dla nich jedynie słuszne miejsce w kuchni:

    Miejsce niestety nie jest idealne, ale lepiej takie niż żadne…

    Czemu tam? Ano temu, że ja naprawdę w kuchni nie mam gdzie powiesić czegokolwiek, żeby to naprawdę ładnie i z sensem wyglądało.
    Moje ściany wyglądają tak jak na zdjęciach poniżej:

    Z jednej strony okap nad piecem…

    Z drugiej komin wentylacyjny i mnóstwo nie wymiarowych kątów…

    Okej, jest jeszcze spory kawałek ściany nad jednym z okien, ale ten kawałek przeznaczony jest na inne dwa hafciki o tematyce kuchennej.
    Nie mam zrobionego zdjęcia, ale nad oknem mam tyle miejsca, aby zmieściły mi się tam hafty:
     – „Tea Time”:

    – „Cookie Time”:

    Niestety problem w chwili obecnej jest taki, że o ile Cookie Time jest w rozmiarze normalnym to Tea Time haftowałyśmy w wersji mini i nijak razem tam nie pasują w dwóch różnych rozmiarach.

    Żeby było ładnie muszę wyhaftować Tea Time raz jeszcze, tym razem w wersji normalnej…
    Musiałam zacząć od znalezienia wzoru. W tym celu weszłam na Pinterest, i wiecie co? Takie strony powinny być niedostępne po 23.00…
    Nie tylko znalazłam ten wzór, ale też tysiące innych i w rezultacie poszłam spać po 1 w nocy….

    Chciałam się jeszcze pochwalić, że udało mi się wykleić motyla do końca:

    Teraz szybko trzeba znaleźć do niego odpowiednią ramkę…

    Przyznam, że po przygodzie z diamond painting mam mieszane odczucia. Zabawa jest fajna, i owszem. Ale to jednak nie to samo co krzyżyki… Chociaż w sumie to jednak tak, jak haftowanie na podmalowanej kanwie. Nie ma tego „dreszczyku” emocji, gdy widzimy ze nasza biała (zazwyczaj) kanwa nabiera kolorów, a nijakie plamy kształtów.
    Mam w szafce jeszcze jeden taki zestaw i pewnie jeszcze do niego wrócę i go wykleję bo na córkę raczej nie mam co liczyć. Ale z całą pewnością nie zamienię krzyżyków na diamenciki…
    Dziękuję Wam kochane za wszelkie odwiedziny i za każdy komentarz. To dowodzi, że chce sie Wam jeszcze tu zaglądać i komentować.
    Sylwia Murzynowska – dwa pierwsze zestawy (piesek i róża) to „oryginalne” diamenciki z numeracja identyczną do muliny DMC i one są właśnie kwadratowe. Natomiast motyl to zestaw z Action i on jest z diamencików okrągłych. 
    Jasmin – myślę, że masz rację. Zestawy były dla niej zbyt monotonne, a ona woli raczej więcej ruchu

    Meri = do niektórych zastawów można diamenciki dokupić. Ale to zależy od firmy.
    Ela kochan – oj dokładnie, dokładnie 😉
    Pozdrawiam serdecznie

  • Zachciewajka

    Pamiętacie jak kiedyś na tym blogu pokazywałam obrazy haftowane koralikami? Trochę czasu już upłynęło od momentu, jak chwaliłam się ostatnim wykoralikowanym obrazkiem (TUTAJ).

    Od tego czasu nic nowego nie powstało, chociaż w szufladzie coś by się jeszcze znalazło…

    Jakiś czas temu zafrapowała mnie jednak inna technika…

    Najmłodsza córka przez prawie rok raz w tygodniu chodziła do opiekunki. Podczas jesienno-zimowych deszczowych dni opiekunka zabawiała dzieci pracami ręcznymi. Moja pociecha przynosiła mi rożnego rodzaju prace do domu – malowane laurki, prace przestrzenne typu jesienny/zimowy/wiosenny stroik czy urodzinowe prezenty. Tam też zapałała miłością wielką (lecz krótką) do tzw. „pikselków”. Zabawa polegała na tym, że kupowało się specjalne plastikowe „kanwy” w których układało się konkretne obrazki. Coś jak to:

    Może znacie to pod inną nazwą, nie wiem. U nas w Niderlandach jest to pikselhobby.

    Jak już wspomniałam miłość do tego typu „rękodzieła” była ogromna. Nie dość, że powstało kilka „pikselowych” mini-obrazków to jeszcze cała rodzina (łącznie z babciami) obdarowana została breloczkami…
    Zafascynowanie minęło po roku, ale w szufladzie biurka gdzieś tam jeszcze się te pikselki szwędają.
    Kolejną miłością równie namiętną zapałała do diamencików. Przyniosła nawet do domu wyklejoną diamencikami foczkę i stwierdziła, że chciałaby w domu też sobie móc kleić.
    Miałam więc gotowy prezent na urodziny. Córka bardzo się ucieszyła z prezentów. Dostała kilka róznych i nie mogła się zdecydować czym zająć się najpierw – diamencikami czy klockami lego.
    Ostatecznie Lego zwyciężyło, ale diamenciki też zaczęła przyklejać:

    Trwało to kilka dni, po kilkanaście minut. Nigdy nie więcej niż pół godzinki. Niestety i ta miłość nie przetrwała próby czasu. Niedokończony obrazek powędrował na dno szafy…

    Prosiłam nie raz aby wróciła do tego co zaczęła, ale z marnym skutkiem. Sfrustrowana zapowiedziałam kiedyś córce, że ja sobie tez kupię taki zestaw i zobaczymy kto pierwszy skończy swoje klejenie.
    I tak dojrzewała we mnie chęć spróbowania. Aż w końcu zdecydowałam się na zakup jednego pakietu. Taka zachciewajka – zrobiłam sobie sama prezent na gwiazdkę. Przyszedł już w połowie grudnia…
    Nieodpakowany przeleżał w szafie 8 miesięcy. Jakoś nie mogłam się do niego zabrać.
    Aż do końca sierpnia, kiedy w końcu znudziło mi się przekładanie go z miejsca na miejsce. Podjęłam męską decyzję i przykleiłam pierwsze diamenciki:

    A potem to już samo poszło. Codziennie po pracy w wolnej chwili po troszkę i po miesiącu klejenia udało mi się skończyć obrazek:

    Córka podziwiała, ale kompletnie straciła ochotę na diamenciki, a mnie szkoda było wyrzucać tego co ona zaczęła, więc postanowiłąm ukończyć i jej pracę. Zajeło mi to… całe 3 dni:

    Niestety obecnie diamond painting cieszy się dużym powodzeniem, i córka ku swojemu niezadowoleniu dostała kolejne dwa zestawy do klejenia. Jeden od kuzynki z Polski, a drugi od koleżanki na urodziny. 

    Siedzę więc i kleję kolejny obrazek. Tym razem duży:

    Jestem już w połowie, ale nie mam aktualnego zdjęcia.
    Diamenciki kleję w ciągu tygodnia, w wolne weekendy przybywa kolosa. A koniki tradycyjnie jeżdżą ze mną jako „czekaczka”…
    A w głowie już pomysł na druty…
    Bardzo dziękuję za Wasze komentarze. Ja u was bywam regularnie, ale przyznam że ostatnio mniej komentuję. Postaram się poprawić…
    Pozdrawiam

  • Odkurzamy krzyżyki

    Nie wiadomo kiedy i jak skończyło się lato… Jeszcze niedawno latałam w sandałkach i krótkich spodniach, a tu nagle trzeba zakładać jeansy, pełne buty i cieplejsze kurtki. Ani się obejrzymy a trzeba będzie wyciągnąć z szafy czapki i rękawiczki….

    Brrrr, wolę o tym nie myśleć. Chwilowo czekan na zmianę czasu na zimowy, bo mam dość ciemnych poranków.

    Jedyny plus jesieni i nadchodzącej zimy to zdecydowanie więcej czasu na hafciki. Na takie „większe” hafciki. Na HAED-y…

    Powiecie że haftować można wszędzie i zawsze i to jest prawda. Zdecydowanie jednak HAED-y lepiej haftuje się na krośnie. A że krosno duże to nie bardzo można je wystawić na ogród czy wziąć w podróż. Dlatego moje krosno odstało swoje w kącie…

    Ale wreszcie nadszedł czas, by je z tego konta wyciągnąć, odkurzyć i zaczac stawiać kolejne krzyżyki.

    Ostatnio gdy go pokazywałam na blogu było tak:

    Potem, jeszcze przed wakacjami przybyło kilka krzyżyków i krosno powędrowało do konta na dłużej.

    Teraz powolutku przybywało krzyżyków i nagle okazało się, że mam kolejną stronę:

    Na apce wygląda to tak:

    Tu już przygotowania do haftowania kolejnej strony:

    Musiałam zrobić sobie podziałkę bo gubiłam się w rzędach.

    I ostatnie zdjęcie – stan na dziś:

    No może nie tak całkiem na dziś, bo zdjęcie zrobiłam tydzień temu w niedzielę. W tę niedzielę nic nie przybyło. Mieliśmy gości i nie było jak wyciągnąć krosna.

    Mam nadzieję, że teraz powolutku w weekendy będzie tych krzyżyków przybywać. Wprawdzie do grudnia nie uda mi się wyhaftować całości (a taki miałam zamiar), ale  pewnością będzie wtedy grubo ponad 50%.
    Wróciłam też do mojej „czekaczki”, bo znów zaczęliśmy jeździć do polskiej szkoły. Do budynku nadal zakaz wstępu, więc znów siedzę i dłubię koniki:

    Od ostatniej soboty przybyło zdecydowanie więcej tego tła na końskimi łbami, ale nie mam aktualnego zdjęcia. Teraz znów będzie 3 tygodnie przerwy w tym hafcie, bo kolejne zajęcia dopiero 30 października. Mam nadzieję, że jeszcze 2 takie soboty i hafcik będzie można odhaczyć 😉

    Dziękuję za odwiedziny na moim skromnym blogu.
    SylwiaB – dziękuję, ale muszę ci powiedzieć że jeszcze nie tak dawno też mówiłam, że nie umiem robić na drutach….
    meri – ja wolę sobie tego nie wyobrażać 😀
    Promyk – dziękuję za zrozumienie 😉 Ale pomponiki jednak zrobię, tylko nie wiem kiedy… Zima długa, pewnie na wiosnę się zabiorę 😀
    Meggie – tego jeszcze nie wiem, dopiero się okaże czy cieplutka;)
    Pozdrawiam 

  • Chusta Valley Girl

    Ostatnio trochę znów mało czasu na robótki mam. Ale udało mi się skończyć chustę, którą pokazywałam Wam w poprzednim poście.

    Chusta Valley Girl ze wzoru Drops Design z włóczki Drops Baby Alpaca kolor zielony (7820) oraz Drops Kid-Silk kolor zielone jabłuszko (18).

    Udało mi się ją zrobić za… drugim razem, haha. Pierwszym razem coś mi początek nie wyszedł, poszczególne rzędy wzoru się pomieszały.

    Za drugim razem poszło niemal błyskawicznie.

    Próbowałam zrobić jakieś możliwe fotki, ale nie wiem czy mi się to udało.

    Tak wygląda rozwieszona na krześle:

    A tak na krośnie hafciarskim:

    A tu już się nią poowijałam, chociaż widać jeszcze wszystkie nitki i chusta jeszcze nie wykończona:

    Nie wykończona – brakuje jeszcze pomponów…. ale jakoś nie mam weny do zrobienia 23 sztuk pomponików…
    Jakoś nie umiem się zebrać…
    W sumie bez pomponików też jest OK…
    Za to w tak zwanym międzyczasie przybyło kolejne 700 krzyżyków na kolosie (w 1 tylko niedzielę) i powoli przybywa w moim „czekadełku”, czyli w konikach. Zdjęć brak…
    Chwilowo znowu co siebie zaplanuję to bierze w łeb więc idę na żywioł. Robię kiedy mam czas i co mi wpadnie w łapki
    Dziękuję za wszystkie Wasze komentarze. Te bieżące i te do starszych postów. Wszystkie czytam i serduszko mi się raduje.
    Pozdrawiam

  • Wakacyjne dziergadełka

    Tradycyjnie wyjeżdżając na wakacje zabieram ze sobą jakiś hafcik. W tym roku niestety hafciku zabrać nie mogłam, bo HAED za duży, a koniki nadal zostają jako „czekaczka”.

    W tym roku zabrałam na wakacje druty.

    Przed wyjazdem pokazywałam wam zmagania ze wzorem Dropsa na tunikę Time for Tea. Miała być ubrana w podróż, niestety jak wiecie nie udało mi się jej wtedy skończyć. Dzień przed wyjazdem miałam tyle:

    Powiedzmy ze to była połowa tuniki. Podczas wyjazdu wakacyjnego udało mi się ją ukończyć i obfocić:

    Pranie i blokowanie musiało poczekać aż do powrotu do domu.

    Tunika skończona, ale żeby mi się nie nudziło to profilaktycznie zabrałam ze sobą włóczkę i wzór na kolejny udzierg.
    Tym razem padło na sukienkę Vanilla Summer – też ze strony Dropsa:

    Tyle przywiozłam ze sobą z wakacji:

    A tyle miałam tydzień później:

    I zbliżenie na wzór:

    I tu należy się pochwalić, że udało mi się za pierwszym razem… Generalnie wzór ażurów jest bardzo podobny do tuniki Time for Tea więc jak już zaskoczyłam o co chodzi to poszło błyskawicznie – niecałe 3 tygodnie dziergania, z czego tylko tydzień niemal non stop. Potem trzeba było tylko znaleźć czas na pranie i blokowanie. A z tym czaem to różnie bywało 😉

    Zdjęcia z dziś, po praniu i blokowaniu:

    Niestety takie udziergi bardzo uwypuklają wszystkie mankamenty figury i u mnie też widać dużą pupę i wystający brzuszek…

    Ale nosi się rewelacyjnie:)
    Jeśli ktoś chce to proszę LINK do wzoru. Włóczka Drops Paris nr 19 (jasnożóły), wzór M.
    Zaraz po skończeniu sukienki zabrałam się za kolejny udzierg. Tym razem powstanie coś, co dosłownie „chodzi za mną” już od prawie…. 3 lat, bo wtedy właśnie po raz pierwszy zobaczyłam to cudo.
    O co chodzi? A o to cudo:

    Już w 2018 roku w TYM poście chwaliłam się, że kupiłam już 1 włóczkę potrzebną na tę chustę. Była wtedy w promocji więc nie było się nad czym zastanawiać:

    Drops Kid-Silk nr 18 kolor zielone jabłuszko. Włóczka w tym stanie przeleżała ponad 2,5 roku. Wypakowałam ją dopiero jak dotarła do mnie, po długim oczekiwaniu na promocję druga włóczka – Drops Baby Alpaca nr 7820 kolor zielony. Zdjęcia włóczki brak, bo w wakacyjnym zamieszaniu po prostu zapomniałam zrobić. Mam za to zdjęcie trudnych początków chusty:

    Początki były trudne, bo jak to zwykle we wzorach Dropsa bywa opis jest zakręcony jak ta włóczka w motku i trochę mi zajęło zanim doszłam do opisywanej sekwencji rzędów. Oczywiście tradycyjnie zaliczyłam prucie….

    Zaczynałam od 3 oczek na drucie, dziś dobrnęłam do oczek 107 czyli jestem gdzieś w połowie. Jak zrobię zdjęcie to się pochwalę. Robi się rewelacyjnie, tylko niestety trzeba pilnować kolejności w jakiej robi się kolejne rzędy.
    Link do wzoru TUTAJ.
    I to tyle z frontu robótkowego.
    Hafciarsko na razie nic się nie dzieje, bo jak do tej pory nie miałam jak siąść do krosna. Albo było szkoda siedzieć w domu, albo nie było czasu wyciągać krosna z kąta…
    Ale po pawie 5 latach od ukończenia udało mi się oprawić w ramki moją Tęczową Różę!
    Ukończonym haftem chwaliłąm się TUTAJ, a to post z października 2016 roku… 
    Przyznam, że długo mi zeszło, a ramkę kupiłam zupełnie przypadkowo. Jakoś mi się skojarzyło, że ten wymiar (30×40) powinien pasować mi do jakiegoś haftu.
    Najbardziej zależało mi właśnie na Tęczowej Róży. Niestety okazało się ze ramka nie apsuje idealnie i trzeba było dodać minimalne passe-partout.
    Myślę, że wygląda dobrze:

    I tu już na ścianie:

    Miejsca ustąpił jej zegar, który wisiał tam dobre 10 lat a teraz powędrował do kuchni…

    Nie powiem ile jeszcze haftów mam nieoprawionych, bo aż mi wstyd. Ale trochę tego jeszcze jest… Będzie co robić całą zimę 😉

    Bardzo dziękuję Wam za Wasze odwiedziny i pozostawione komentarze. Staram się też Was odwiedzać, choć nie zawsze mam wenę na komentarz. 
    Pozdrawiam serdecznie

  • Rozpiera mnie duma…

    Jak już wiecie z poprzedniego posta byliśmy na wakacjach w Ustroniu. Wracając z Ustronia do naszych rodzinnych stron zahaczyliśmy do knajpkę starych znajomych. Poznaliśmy się w Holandii, oboje pracowali z moim mężem w jednym magazynie, bawiliśmy się wszyscy razem na niejednej imprezie. Kilka lat temu oni z przyczyn osobistych wrócili do Polski. Pracowali to tu to tam, a że obydwoje kochają gotować otworzyli swoją własną knajpkę.

    Knajpka mieści się w Turzy Śląskiej. Troszkę nam tam z Ustronia nie było po drodze, ale czego się nie robi dla przyjaciół.
    W knajpce oprócz starych znajomych i pysznego jedzenia czekała na mnie bardzo miła niespodzianka. 
    Otóż na ścianie lokalu znalazłam…
    Zresztą zobaczcie sami:

    Parę lat temu haftowałam to logo właśnie temu znajomemu w prezencie. Pokazywałam postępy TUTAJ i TUTAJ

    Wiedziałam, że obdarowanemu bardzo się prezent podobał. Nie liczyłam jednak na to, że mój haft znajdzie się na tak eksponowanym miejscu…

    Miód na moje serce…
    Dziękuję Wam za wszystkie komentarze.
    Aga S – ja też uwielbiam góry i kiedyś, lata świetlne temu często po tych górach chodziłam…
    Meri – dzięki za rekomendację, może następnym razem skorzystamy.
    Pozdrawiam serdecznie
  • "Jesteśmy na wczasach, w tych góralskich lasach…"

     A raczej byliśmy. Przez całe 7 dni. W Ustroniu. Wypoczywaliśmy…

    O tak:

    Mieszkaliśmy w takim „apartamencie”:

    To okno u góry to właśnie ten nasz „apartament” – 2 osobowy pokój z łazienką i własnym TV.

    Dwuosobowym pokojem był tylko z nazwy, bo spaliśmy tam we trójkę – ja, mąż i nasza najmłodsza pociecha. Na szczęście łóżka były dwa więc córka spałą osobno…
    Nasz pokoik znajdował się w wolnostojącym domku. Pokoików było w sumie 8, wszystkie miały dostęp do aneksu kuchennego. Jednego na cały domek. Nie muszę chyba dodawać, ze w porach posiłków (szczególnie śniadań) robiło się tam tłoczno…
    Ale, nie narzekajmy. Ważne, że miałam dostęp do własnego prysznica i nie musiałam czekać w kolejce do toalety…
    Minusem był fakt, że ściany domku były bardzo cienkie. I że niektórzy mieszkańcy nie potrafili odpowiednio zająć się dziećmi, które od 7.00 rano darły się jak obdzierane ze skóry…
    Sorki, musiałam.
    Też mam dzieci i rozumiem, że czasem mogą płakać. Rozumiem płacz, ale nie rozumiem, że rodzic może nie reagować na dzikie wycie swojego dziecka o 7.00 rano…
    Dużym plusem były natomiast wygodne łóżka. Dzięki nim pomimo regularnych pobudek o 7.00 rano czuliśmy się wyspani i wypoczęci.
    No ale nasz urlop nie polegał tylko i wyłącznie na siedzeniu w pokoju, tudzież na leżakach przed domem.
    Codziennie urządzaliśmy sobie bliższe i dalsze wycieczki. 
    Przedeptaliśmy Ustroń Centrum chyba wzdłuż i wszerz. Spacerowaliśmy nad Wisłą za rączkę, jak zakochani:
    Podziwialiśmy wiodoki bliższe i dalsze. Tu widok ze Skalicy na zbocza Czantorii:

    Prawda, że pięknie? Ale to nie wszystko.

    Wjechaliśmy kolejką linową na Polanę Stokłośnicę:

    A potem wdrapaliśmy się na sam szczyt Czantorii Wielkiej:

    Wleźliśmy też na wieżę widokową by podziwiać panoramę Beskidu Śląskiego i nie tylko:

    Odwiedziliśmy także Sokolarnię, gdzie wśród całej rzeszy drapieżników siedziała Hedwiga:

    Był też orzeł bielik:

    Również w Leśnym Parku Niespodzianek czekały na nas drapieżniki. Można było nakarmić zwierzątka:

    Można było obejrzeć loty sów oraz jastrzębi. Można było też zrobić sobie fotkę, z czego moja córka zafascynowana Harrym Potterem i jego sową niezwłocznie skorzystała:

    Kolejnego dnia wybraliśmy się w podróż Ustrońską Ciuchcią:

    Wybraliśmy trasę nr 3 – najdłuższą, bo prawie 3,5 godzinną. Byliśmy między innymi na rynku w Wiśle po kolejnych pasażerów i w pobliżu Pałacu Prezydenckiego. Z drogi mogliśmy zobaczyć willę Adama Małysza oraz wylęgarnię i hodowlę pstrąga.
    odwiedziliśmy też skocznię narciarską im. Adama Małysza w Wisła Malinka, którą mogliśmy podziwiać zarówno z dołu:

    Jak i z góry:

    Od razu przypomniał mi się tekst Piotra Żyły – „fajeczka, garbik i poleciało” 😉
    Ciuchcia zawiozła nas też nad zaporę na Wiśle w Wisła Czarne:

    A na koniec wycieczki przewodnik dał się namówić na wspólne foto:

    Kolejnym naszym celem był Stożek. Na początku planowałam, że to od niego właśnie zaczniemy całe nasze wędrowanie. Z lat młodzieńczych pamiętałam, że chodziliśmy po górach właśnie od Wisły Głębce lub Łabajów na Stożek, potem Soszów i dalej na Czantorię by zejść (lub zimą zjechać na tyłku) brzegiem nartostrady do Ustronia Polany.

    Obawiałam się jednak czy podołamy – ja z moimi bolącymi biodrami i kolanami no i moje 9 letnie dziecko.
    Dlatego trzeba było mierzyć siły na zamiary i rozłożyć wycieczkę na etapy. Wyruszyliśmy więc do Wisły Łabajów, gdzie zaparkowaliśmy samochód na leśnym parkingu i powędrowaliśmy na Stożek. Okazało się jednak – o czym nie wiedziałam wcześniej – że od 2005 roku na Stożek można wjechać kolejką linową. Widoki bezcenne:

    Szczyt zdobyty:

    Schronisko, które za rok obchodzić będzie 100 lecie swojego istnienia, a które nie zmieniło się nic od mojej ostatniej w nim bytności, czyli przez około 30 lat…

    Widok spod schroniska zawsze zapierał dech w piersiach. Szkoda ze teraz było mglisto i dżdżysto:

    W kolejnym dniu odwiedziliśmy Wisłę:

    Była fontanna we Wiśle:

    I była Wisła we Wiśle:

    I rozśpiewany i roztańczony amfiteatr we Wiśle:

    I oczywiście pamiątkowe zdjęcie też musiało być:

    A propos pamiątek… Córce spodobały się regionalne stroje i sama zapragnęła taki mieć, więc teraz mam w domu małą góralkę:

    A mój małżonek też będzie się bawić w górala. Dziś na ścianie naszej sypialni zawisło to:

    Wakacje w górach uważam za super udane. 
    Pozostałe dwa tygodnie wakacji tradycyjnie już spędziliśmy na odwiedzaniu bliższej i dalszej rodziny. Na szczęście pogoda nam dopisała niemal w 100%.
    Teram mam jeszcze tydzień na odpoczynek o tych wszystkich wrażeń i wakacyjnych wojaży, ale niestety – co dobre szybko się kończy. Trzeba powoli wracać do rzeczywistości 😉
    Dziękuję Wam za Wasze komentarze pod poprzednim postem. Tunika już jest cała i gotowa. Trzeba ją jeszcze wyprać i wysuszyć a potem można nosić. Robi się już sukienka z tej samej włóczki (inny kolor) i z odrobinę innymi ażurami. Już się naumiałam ich robić i jak na razie idzie mi dobrze. Pruć nie muszę. 
    Pochwalę się wkrótce.
    Pozdrawiam

     

  • Do 3 razy sztuka

     Albo do 30…

    O czym mowa? O problemach ze wzorem na druty…

    W czerwcu zeszłego roku (czyli dawno), korzystając z promocji kupiłam sobie włóczkę na dwa projekty:

    Z tej błękitnej miał wtedy powstać rozpinany sweterek „Makowa Panienka” wg wzoru Iwony Eriksson i powstał. Pisałam o tym TUTAJ i jeszcze TUTAJ, jak ktoś ma ochotę przeczytać raz jeszcze

    Z drugiego koloru (Drops Paris nr 62 – zielon szałwia) miała powstać tunika we wzoru Dropsa i w TYM poście żaliłam się, że nie potrafię jakoś rozczytać schematu…

    Już wtedy prułam chyba ze 3 razy, a że tunika bardzo mi się podoba (przynajmniej na zdjęciu) to postanowiłam się nie poddawać. I choć wtedy druty poszły w kąt, to teraz wróciły do łask i właśnie powstaje tunika. Taka tunika:

    Jednak jak już wspomniałam, już na początku robótki pojawia się problem ze wzorem na karczku. Gdy już doszłam do tego gdzie wciąż popełniam błąd (tak, tak, wciąż ten sam), to robótka ruszyła z kopyta.

    Zdjęcie wzoru rozmiar L+XL

    Niestety gdy karczek zbliżał się ku końcowi spadły mi oczka z drutów. A że były to oczka przerabiane 3 razem (1 narzut, zdjąć 1 oczko jak do przerobienia na prawo, przerobić 2 oczka razem na prawo, przełożyć oczko zdjęte nad przerobionymi, 1 narzut) i dość trochę  i się spruło to nie byłam w stanie już tego oczka złapać…

    Tyle już było przerobione i trzeba było zaczynać od nowa.

    Ale był weekend, więc można było działać. Przez kilka dni dziergałam i liczyłam oczka, przerabiałam, nabierałam, spuszczałam… robiłam nawet podkrój rękawów:

    I w tym momencie postanowiłam ten zalążek tuniki przymierzyć:

    I już na pierwszy rzut oka widać, że coś jest nie halo. Podkrój rękawów zdecydowanie za nisko i cała tunika jakaś taka workowata się robiła, a wzór na karczku wychodził zdecydowanie za nisko:

    Wzięłam inny kolor włóczki i mniejsze druty i zrobiłam próbkę. Oczywiście próbka zalecana jest przy każdym wyrobie, ale wiecie jak to jest – kto by się tam tym przejmował…

    Jednak teraz próbkę zrobiłam i choć i tak nie wyszedł zalecany wymiar 10×10 cm (wyszło 10×9) to widać wyraźnie, że na mniejszych drutach lepiej wychodzi:

    Trzeba było spruć po raz nie wiem już który. Panie na grupie facebookowej poradziły też żeby wziąć mniejszy rozmiar. 

    Powiem szczerze, że widać różnicę:

    Dziś tuniki jest już znacznie więcej. Jeszcze chwila i będę robić wzór na dole i rękawy. Obawiam się tylko czy zdążę przed sobotą, a chciałam tę tunikę ubrać na podróż, bo już w tę sobotę wyjeżdżamy na 3 tygodnie do Polski…

    Trzymajcie za mnie kciuki.
    Jakby ktoś chciał to proszę – LINK do wzoru

    Dziękuję że tu jeszcze zaglądacie i komentujecie.

    Ad’ka – super

    Promyk – z tym ADHD to coś jest na rzeczy 😉

    Ulcia, Sylwia Fallopia – w tej chwili to ja książki w języki niderlandzkim próbuję czytać i do tego potrzebuję względnej ciszy i skupienia. A haftując czy robiąc na drutach to mogę jednocześnie i seriale oglądać. Aktualnie u mnie „na tapecie” początki serii „Policjanci i Policjantki”. W tej chwili obejrzałam już 135 odcinków, więc jeszcze sporo przede mną 😉

    Pozdrawiam serdecznie

  • Czekadełko

    Terminem „czekadełko” zazwyczaj nazywa się przystawkę przed głównym daniem. Jednak w tym poście nie będzie o kulinariach. Post będzie jak najbardziej hafciarski.

    O czym będzie ten post? O „czekadełku” czyli o tym, co powstawało podczas siedzenia w samochodzie i czekania aż pociecha skończy zajęcia. Raz w tygodniu, w każdy wtorek czekałam cierpliwie godzinę siedząc w samochodzie zaparkowanym przed basenem, aż moje dziecię naumie się pływać. W niektóre soboty czekałam 2h siedząc w samochodzie zaparkowanym przed budynkiem Edit Stein College w Den Haag, czekając aż moje dziecię naumie się polskiego i przygotuje do pierwszej komunii.

    Żeby nie siedzieć bezczynnie musiałam sobie znaleźć jakieś zajęcie.

    Na początku były to druty. W samochodzie zaczynałam dziergać Makową Panienkę, potem otulacze dla siebie i córki oraz te na prezent dla cioci i jej córki. Czego nie zdążyłam zrobić w aucie, kończyłam w domu. Szczególnie sweter, bo na końcu był już za duży, by robić go siedząc w samochodzie na fotelu kierowcy….

    Po drutach do samochodu powędrowały hafty. A szczególnie jeden. Nie wiem czy pamiętacie, jak w lutym ubiegłego roku chwaliłam się, że od jednej pani dostałam dość niespodziewany prezent. Dla przypomnienia to jest TEN post.

    Dostałam zaczęty haft – kanwę z nadrukiem – piękne dwa koniki. Do kompletu była mulina DMC plus muliny z Action.

    Wtedy ten haft wyglądał tak:

    I zbliżenie na już wyhaftowany fragment:

    Jak już kiedyś pisałam, generalnie nie lubię takiej kanwy. W 99% wzór jest niedokładnie nadrukowany i czasem trzeba się nieźle nagłowić czy postawić jeszcze ten jeden krzyżyk, czy już sobie odpuścić. Z drugiej strony szkoda mi było wyrzucać tę kanwę, szczególnie że ktoś już się troszeczkę przy nim napracował, a córka stwierdziła, że jej się te koniki bardzo podobają…

    Zrobiłam sobie z tego haftu takie właśnie czekadełko na te ostatnie zajęcia polskiego/religii i pływania. I dzięki temu trochę tego haftu przybyło. Tak teraz wygląda całość:

    I zbliżenia na poszczególne koniki:

    Powiem szczerze, ze w 90% krzyżyki stawiam „na pałę”, wg własnej interpretacji. Liczę na to, że wyjdzie dobrze, ale inaczej się nie da….

    Dobrze, że w samochodzie zawsze byłam sama, bo czasem zdarzyło mi się użyć niecenzuralnych słów…
    No ale taki jest urok drukowanej kanwy.
    To chwilowo na tyle tego haftu. Skończył się rok szkolny, skończyły się zajęcia z pływania. Nie mam w tej chwili potrzeby oczekiwania na córkę w samochodzie…
    Owszem, zdarzyło mi się postawić kilka krzyżyków na tej kanwie, ale było to wtedy, kiedy nie mogłam lub nie miałam zbyt dużo czasu żeby z kąta wyciągnąć duże krosno…
    W upalne dni siedzieliśmy na ogródku, więc aby zająć czymś ręce dziabałam koniki. 
    Teraz u nas zrobiło się chłodniej więc właśnie krosno jest częściej „na tapecie”. 
    W następnym poście postaram się pokazać postępy.
    Muszę też coś znaleźć na wakacje, a to już za 3 tygodnie…
    Oczywiście druty tez wołają…
    Trudny wybór
    Dziękuję za odwiedziny i komentarze.
    meri – Amsterdam i cała Holandia nie raz są nazywane Wenecją północy i wierz mi, że nie są to puste słowa. Na mapie geograficznej w atlasie tego nie widać, ale jak wygooglujesz sobie mapę jakiegokolwiek miasta, miasteczka czy wsi i powiększysz mapę to z łatwością zauważysz, że wszędzie jest bardzo dużo wody – kanały, stawy, jeziorka. Niemal na każdym osiedlu jest jakaś woda – płynąca czy stojąca. nauka pływania w takich warunkach to po prostu niemal obowiązek, a umiejętność wydostania się z wody w każdej sytuacji to już mus.
    Osobiście uważam, że nauka pływania w każdym kraju świata powinna tak właśnie wyglądać.
    elakochan – na szczęście tu w Holandii, w polskiej parafii nie ma rewii mody, ksiądz jest jeden i ten sam przez lata i to on dyktuje warunki. I uważam ze jest to dobre. Wszystkie dzieci mają jednakowe ubranka, wianki, torebki, książeczki. To już moje drugie dziecko, które ten ksiądz prowadził do pierwszej komunii (w 2009 do komunii szedł syn) i jeszcze się nie zdarzyło, żeby rodzice protestowali lub próbowali robić coś za jego plecami. Wręcz przeciwnie…
    Hafty Agaty, Ad’ka- dziękuję
    Promyk – tak, nauka pływania jest mega. Szkoda tylko ze ja boję się wody….

  • Byle do wakacji…

    Całkiem niedawno miałam urlop, a dziś już tęsknię do wolnego i odliczam dni do wakacji.

    Niestety tak się składa, że w naszym przypadku do wakacji jeszcze całe 4 tygodnie…

    Chwilowo remonty się skończyły, jest mniej dramatycznie, nie ma o czym pisać.

    Dziś chcę się pochwalić.

    W dniu 24 maja nasza najmłodsza cóka przystąpiłą do I komunii świętej. Uroczystość odbyła się w polskim kościele w Den Haag:

    Na zdjęciu rodzinka w komplecie – mama, tata i 3 dzieci (tych dwoje to już tak bardzo wyrośnięte dzieci)
    Przy okazji pochwalę się jednym z ‎prezentów‎, jakie córka otrzymałą z okazji komunii:

    Obrazek podarowałą  moja mama, a haftowała go moja ciocia – siostra mamy. Ta sama, która 30 lat temu uczyła mnie haftu krzyżykowego…

    Tydzień temu, w sobotę 12 maja zakończyliśmy rok szkolny w polskiej szkole. Dzieci otrzymały certyfikat uczestnictwa w zajęciach z języka polskiego i religii.
    Również w ubiegłą sobotę (12 maja) nasza pociecha zaliczyła ostatni etap „pływackiego wtajemniczenia”. Po półgodzinnym pokazie pływania otrzymała Dyplom C:

    Jestem z niej dumna i to bardzo.

    Powiem wam, że choć ogromna masa dzieci uczestniczy w Holandii w kursie pływania to wiem, że wcale nie jest tak łatwo dojść do poziomu C. Niektózy kończą tylko na B.
    Od połowy grupy B dzieci przez pierwsze minuty lekcji pływają w ubraniach – bluza z długim rękawem, długie jeansy, buty, a w grupie C dochodzi jeszcze wiatrówka przeciwdeszczowa. I w całym tym ekwipunku trzeba wskoczyć do basenu, umieć utrzymać się na powierzchni i jeszcze przepłynąć dwie długości basenu na plecach i na brzuchu a potem wyjść z wody…
    Jak dla mnie masakra, ale ja w ogóle nie potrafię pływać, więc może nie będę się wypowiadać 😉
    Mogę też powiedzieć, że w pewnym sensie cóka otrzymała promocję do nastepnej grupy (klasy). Szkoła podstawowa w Holandii rządzi się kompletnie innymi prawami niż szkoła polska. W Polsce córka poszłą by od września do kalsy 3, tutaj pójdzie do GRUPY 6.
    Świadectw nie ma, są raporty które chyba bardziej opisują umiejętności dziecka niż cyferki od 6 do 1. 
    I choć do konca nauki jeszcze 4 tygodnie to już wiemy, że od nowego roku szkolnego zmienia się córce i nauczycielka i sala lekcyjna.
    Za to syn właśnie ukończył staż. Teraz przez najbliższe 2 tygodnie odbywają się w jego szkole egzaminy końcowe. W większości będzie je zdawał online….
    Po długich zimowych miesiącach i  bardzo zimnej wiośnie w Holandii wreszcie zaświeciło słońce. Od razu też temperatura powiędrowała w okolice 30 stopni Celsjusza…. Mamy wręcz patelnię na które próbujemy się nie usmażyć na miękko.
    Na haft czy druty nie mam siły tudzież czasu, ale wiem, że to się za kilka dni zmieni. Niech tylko odrobinę się ochłodzi i niech skończą się mistrzostwa… 
    Byle do wakacji…
    Kochani, dziękuję ze tu zaglądacie i że komentujecie. Wiem, że od czasu do czasu czytacie 😉
    Życzę Wam udanego weekendu i obiecuję, że niedługo pojawi sie więcej robótkowych postów. Niech tylko złąpię oddech 😉
    Pozdrawiam