Home

  • Sezon na haft – Lato

    Moi kochani czytelnicy – ja mam ogromną nadzieję, że wciąż tu zaglądacie i czekacie niecierpliwie na kolejne posty… I po raz kolejny przepraszam za opieszałość, ale Life is brutaal, ciągły brak czasu i zmęczenie dają się we znaki. Do tego nasze weekendowe i wakacyjne wycieczki krajoznawczo-turystyczne bardzo zabierają nam czas potrzebny do sklecenia kilku zdań na blogu. I już nawet nie będę obiecywać że sie poprawię, bo jak widać nic z tego nie wychodzi….

    Ten post miał pojawić się w czerwcu i miał dotyczyć kompletnie czego innego, ale niestety…

    Nie będę was już katować wspomnieniami z podróży, choć kto wie, może w następnym poście pokażę wam gdzie byłam na wakacjach. Może…

    Dziś kolejna odsłona zabawy hafciarskiej, pod tytułem „Sezon na haft”. Tym razem Lato:

    Wczoraj zdjęte w tamborka, świeżutkie, nie prane i nie prasowane…

    Wyrobiłam się w czasie i jestem z tego powodu dumna 😉

    Pozdrawiam serdecznie

  • Texel

    Jak co roku pod koniec kwietnia w Królestwie Niderlandów zaczynają się ferie majowe, które trwają dwa tygodnie. W tym roku nawet dłużej, bo po pierwsze w tym roku Wielkanoc przypadłą w drugiej połowie kwietnia i tradycyjnie wolne od szkoły dzieci mają już w Wielki Piątek.

    O ile święta spędziliśmy we własnym gronie, na kanapie przed TV, z daleka od stołu żeby za dużo się sie przejeść, to kolejne dwa weekendy miałam zaplanowane w całości.

    Na początek weekend na Texel – największej i chyba najbardziej znanej wyspie Niderlandów. Pojechaliśmy właśnie w to miejsce z dwóch powodów.

    Po pierwsze – po to by zwiedzić kolejny piękny zakątek kraju który wybraliśmy na miejsce do życia.

    Po drugie – bo prawdopodobnie gdzieś tam na tej wyspie mieszka i pracuje szkolny kolega mojego męża. Z naciskiem na PRAWDOPODOBNIE, bo kompletnie tego nie byliśmy pewni.

    Na Texel bardzo łatwo można się dostać promem, kursującym z miejscowości Den Helder. I już na wstępnie spotkało mnie duże zaskoczenie. Zobaczyłam ogromną kolejkę do przeprawy promowej, której się kompletnie nie spodziewałam. Owszem, wiedziałam że prom kursuje co 30 minut, że cała przeprawa trwa raptem 25-35 minut, ale taki tłum to była dla mnie kompletna nowość, szczególnie że rok wcześniej, na Ameland kolejka była zdecydowanie mniejsza, prawie minimalna. Wszystko stało się jednak jasne, gdy w oddali ukazał nam się prom:

    Duży prom pasażerski, dwa piętra ładowności samochodów wszelakich – osobowych i ciężarowych, pięć czy sześć długich pasów jezdni w środku każdego piętra plus dwa po bokach – takiej masy samochodów się nie spodziewałam.

    Po dotarciu na wyspę musieliśmy ją przejechać wzdłuż, by dostać się do malowniczej wioski De Cockdorp – najbardziej wysuniętej na północ miejscowości na Texel. gdy następnego dnia udaliśmy się nad brzeg morza Wattowego i stanęliśmy na wydmie to naszym oczom ukazał się taki widoczek:

    Z drugiej strony mogliśmy zobaczyć słynne Morze Wattowe w całej okazałości:

    Akurat był odpływ i mogliśmy na własne oczy zobaczyć owo słynne błotniste dno i to co w nim zalega:

    Niestety po te piękne muszle zejść nie mogliśmy bo nie mieliśmy odpowiedniego stroju, czyli kaloszy aż pod samą szyję… żart oczywiście 😉

    Niemniej nasza córka usilnie chciała pozbierać te muszle i uratować kraba przed mewami…

    Wioska w której mieszkaliśmy byłą bardzo mała, ale nie zabrakło w niej polskich akcentów. Nasz gospodarz powiedział, że ma przyjaciół Polaków, którzy mieszkają pod drugiej stronie głównego deptaku. A my zaciekawieni zajrzeliśmy do pobliskiego kościółka, który jak się okazało był kościołem katolickim:

    Był też i polski akcent:

    Niestety nie dane nam było spotkac osobiście tego księdza…

    Następnego dnia wybraliśmy się zwiedzać plaże na Texel. A uwierzcie mi – jest co zwiedzać…

    Plaże na Texel mają około 30 km długości i widok na może zmienia się niemal z każdym kilometrem.

    Najpiękniejsza plaża jest w okolicy latarni morskiej, którą oczywiście można zwiedzać:

    Latarnia ma 34,5 metra wysokości, jej światło znajduje się na wysokości 53 metrów n.p.m. i prowadzi do niego 153 stopnie. Zbudowano ją w 1863 roku, a rekonstruowano w 1948. Rekonstrukcja polegała na obudowaniu oryginalnego kamiennego muru latarni dodatkowym murem. było to konieczne, ponieważ latarnia bardzo ucierpiała podczas powstania Gruzinów w czasie II wojny światowej. Latarnia dostępna jest do zwiedzania od swojej podstawy aż do wysokości pomieszczenia latarników, gdzie znajduje się punkt widokowy. Prowadzi do niego 118 stopni. A widoki – zapierają dech w piersiach:

    Zdjęcie nie jest doskonałe ponieważ akurat w tym miejscu jest szyba, ale jednak widać niemal całą wyspę.

    I jeszcze pamiątkowe zdjęcie z latarnią w tle:

    I oczywiście plaża. Piękna piaszczysta plaża. Piasek aż po horyzont:

    Jeśli spojrzycie na mapę Texel, to zobaczycie latarnię morską i bardzo szeroką plażę. To właśnie tam zrobiłam to zdjęcie. Uwierzcie, że wrażenie niesamowite, jak wiecie że gdzieś tam w oddali jest woda, a wokół was piasek i piasek…

    A to zdjęcie zrobione od strony morza, ale gdzieś w połowie plaży:

    Przy okazji odwiedziliśmy kilka nadmorskich restauracji, tzw Strandpaviljoen (dosłownie – pawilon plażowy), gdzie zajadaliśmy się pyszną rybką i nie tyko:

    To ostatnie, to jest TOMPOES (tompus) – tradycyjne holenderskie ciastko z dwóch warstw ciasta francuskiego i kremu śmietankowego z kolorową polewą z lukru. W naszym przypadku polewa miała kolor pomarańczowy symbolizujący holenderskiego króla z dynastii Oranje, a kupiliśmy je z okazji Dnia Króla przypadającego w dniu 27 kwietnia. W tym właśnie dniu urodził się obecny Król Niderlandów – Willem-Alexander. Obchody Dnia Króla są huczne i obejmują całą Holandię, ale nie będę was zanudzać szczegółami. No chyba ze ktoś jest tego ciekawy, to proszę dać znać w komentarzu.

    Wracając do naszego „spaceru” po plażach Texel – odwiedziliśmy najsławniejszy chyba na Texel Beach Club „Paal 17”.

    To miejsce na plaży, gdzie organizowane są różnego rodzaju festiwale muzyczne. Oprócz tego ostatnio było dość głośno na jego temat w holenderskich mediach bo budynek klubu został dosłownie przesunięty o 20 metrów w stronę morza (link do filmu – https://www.youtube.com/watch?v=iP5gmaUR4uo&ab_channel=TexelInformatie). Przesunięcie było konieczne, bo wydmy nie mogły sie swobodnie rozrastać.

    To właśnie tam, w tym miejscu mój mąż spotkał swojego kolegę z podwórka, który był jednym z kierowców na naszym weselu, a który od ponad 10 lat jest kucharzem w Paal 17. Zaprosił nas nawet do siebie do domu. Takie spotkanie po latach 😉

    Powiem wam jedno – Texel jest pięknym miejscem, wartym wyprawy nie tylko na weekend. Wiem, że nie zdołaliśmy zobaczyć wszystkiego i z pewnością jeszcze tam wrócimy. Nie tylko by ponownie odwiedzić kolegę męża

    Piasek, piasek, wszędzie piasek….

    I jeszcze jedno piękne zdjęcie tu wstawię, bo Królestwo Niderlandów to nie tylko wyspy, plaże, piękne widoki, ale przede wszystkim kwiaty, a jak wiadomi jak kwiaty to niemal wyłącznie tulipany.

    Jadąc w stronę przeprawy promowej w Den Helder mijaliśmy niezliczone pola różnokolorowych tulipanów. W drodze powrotnej nie mogłam się powstrzymać i MUSIAŁAM zrobić to zdjęcie:

    Cała Holandia na jednym zdjęciu – wiatrak i pole tulipanów 😉

    Jak się wam podoba?

    Pozdrawiam kochani i zachęcam do komentowania.

  • Sezon na haft – Wiosna

    Trochę trwało zanim znalazłam czas, na kolejnego posta na tym blogu. Powoli zaczynam się zastanawiać nad sensem jego prowadzenia, skoro i tak nie mam na to czasu….

    Nie przedłużając więc pokażę wam postępy w hafcie.

    Ostatnio pokazywałam same zielenie i miałam pochwalić się ukończonymi kwiatkami. I tak na początek same różowe i białe:

    Potem odrobinę żółtego i pomarańczowego:

    A potem przyleciał motylek:

    I tak powolutku przybywało mojego wiosennego obrazka i trzeba było przełożyć tamborek w inne miejsce. Potem to juz poleciało z górki i po Wielkanocy haft wyglądał tak:

    Potem nastąpiło widocznie spowolnienie, bo i brak czasu i wyjazdy weekendowe nie sprzyjały haftowaniu.

    Kilka dni temu udało mi się postawić ostatnie krzyżyki i tym samym drugi haft z serii uważam za ukończony:

    Ja wiem, ze trochę zakurzony i wymięty, ale pranie i prasowanie będzie na sam koniec – po wyhaftowaniu ostatniego obrazka z serii.

    Czas zabrać się za haftowanie lata 🙂

    Kochani dziękuję za wasze tutaj odwiedziny i proszę o pozostawienie po sobie jakiegoś śladu. Zawsze miło jest mi czytać wasze komentarze.

    Pozdrawiam serdecznie.

  • Wesołego Alleluja!!!

    Iskierka z rodziną

  • Zielono mi…

    Wiosna nadeszła wielkimi krokami. Na okolicznych łąkach i trawnikach zaroiło się od krokusów, a w moim małym ogródku przed domem zakwitły żonkile.

    Niestety zdjęć wam nie pokażę w tej prostej przyczyny, że nie mam czasu ich zrobić. Przed pracą jeszcze ciemno (szczególnie po zmianie czasu), po pracy padam na nos, a w weekendy ogarniam życie osobiste – dom, zakupy, męża, dzieci…

    Ogród prosi się by na nim posprzątać. Pozbyliśmy się basenu i przenieśliśmy trampolinę w inne miejsce. W planach jeszcze zrobienie miejsca na stół z krzesłami i urządzenie tarasu. Niestety w tym roku jakoś nie umiemy się do tego zabrać. W tygodniu gdy jesteśmy w pracy jest super pogoda, za to w weekend pizga zimnem jak w przysłowiowym kieleckim….

    Ale dzięki temu mam czas na hafcik i dziś mogę wam pokazać ile zrobiłam w jeden weekend:

    Może nie wygląda to okazale, ale zawsze to jakiś postęp. Wszystkie odcienie zieleni na jednym obszarze.

    Dziś przybyły już czerwienie z kwiatów, ale to wam pokażę następnym razem.

    Dziękuję za Wasze odwiedziny. Zachęcam do pozostawienia komentarza, będzie mi bardzo miło.

  • Z małym poslizgiem

    Z małym, bo 2 dniowym poślizgiem pokazuję Wam dziś moją Zimę:

    Z kwestii technicznych – kanwa Aida 14ct, mulina DMC z własnych zapasów, haft 3 nitkami, kontury 2 nitkami. Cały hafcik liczy ponad 7.000 krzyżyków.

    Nie do końca jestem zadowolona z tej pracy, ale tak już musi zostać. Pomyliłam się tu i tam, za dużo żeby już spruć… Tak to jest, jak haftuje się po całym dniu pracy…

    Nie wyrobiłam się w czasie, bo prace trzeba było zrobić do 20 lub 21 marca. Jednak nie rezygnuję z zabawy bo dzięki niej udało mi się wrócić do haftowania.

    Teraz zabieram się za Wiosnę, która już pokazuje swoje ciepłe oblicze…

    Pozdrawiam wszystkich

  • Od soboty do soboty

    Chwaliłam się już na tym blogu, że rok zaczął mi sie bardzo fajnie i że mam nową pracę. Właśnie minęły dwa pełne miesiące pracy, z której jestem bardzo zadowolona. Nawet pomimo tego, że wciąż jeszcze się uczę. Pocieszam się tylko tym, że takich jak ja jest więcej, bo po 1 wciąż przyjmowane są nowe osoby w związku z planowanymi zmianami, a po 2 „starzy” pracownicy też czasem wszystkiego nie ogarniają więc niejako wszyscy jedziemy na tym samym wózku.

    Minusem tej pracy oprócz dojazdów (40 km w 1 stronę) jest niestety coraz mniej czasu na moje hobby.

    W poprzednim poście pokazałam wam jednak ze co nieco się dzieje „na froncie” hafciarskim, dziś pokażę Wam co się dzieje „na froncie” dziewiarskim, bo to nie jest tak, że zarzuciłam drutami na wieczność.

    Jako ze hafcik powolutku rośnie w tygodniu po pracy i troszeczkę w niedziele przy kawce i serialu, to sweterek jeździ ze mną na lekcje jazdy konnej. Oczywiście przez godzinę czasu niewiele mogę zrobić, a jeszcze jak się pomylę to jestem rząd/dwa do tyłu, ale coś tam jednak widać.

    Ostatnio gdy Wam go pokazywałam w TYM poście było tyle:

    Wprawdzie nie widać wzoru, ale widać, ze to dopiero początek TEGO sweterka.

    Wróciłam do niego niedawno i po tych kilku sobotach przybyło kilka rzędów. Nawet udało mi się zrobić zdjęcie na którym widać ładnie jak wychodzi wzorek:

    Jeszcze kilka takich sobót i wzór będzie zrobiony w całości. Wtedy będzie znacznie szybciej, bo nie trzeba będzie liczyć, narzucać i przerabiać na lewo/prawo po 2 lub 3 oczka razem…

    Jestem dobrej myśli i mam nadzieję do wakacji się wyrobić.

    A takie zdjęcie zrobił mi mąż, gdy był w którąś sobotę ze mną i córką na koniach:

    Ja nie śpię, ja skupiam się na prawidłowym przerabianiu oczek… a i tak cię co jakiś czas mylę 😉

    Wracając do samej bluzeczki Summer Swing, to niestety jednak będzie potrzebne prucie. Nie naciągnęło się po praniu. Muszę spruć aż do podkroju pach, dorobić kawałek w celu wydłużenia całości i zrobić luźniejsze paszki. Tak więc czek mnie duuuużo pracy z tym kompletem.

    Pozdrawiam serdecznie wszystkich zaglądających i zachęcam do komentowania.

  • Zima część 1

    Mimo natłoku obowiązków służbowych wracam powoli do robótek ręcznych. Na pierwszy obien poszla wspomniana w poprzednim poście zakładka. Kolejnym haftem będzie ten z zabawy „Sezon na haft” organizowaną przez Kress-kę z bloga Moje hobby.

    TUTAJ pokazywałam co u mnie powstanie w ramach tej zabawy.

    Zabrałam się za haftowanie zimy, która w niedalekiej już przyszłości będzie wyglądać tak:

    Na początek miałam spory dylemat, na jakiej kanwie wyhaftować całą tę serię. Na Aida 18 wydawało mi się zdecydowanie za małe, a 16 z kolei nie miałam. Miałam za to kawałki kanwy 14, które zostały mi z jakiegoś poprzedniego projektu. Z czasów, kiedy jeszcze wyłącznie haftowałam na 14…

    Potem kwestia muliny. Oczywiście jak zawsze okazało się, że mam całą masę kolorów, niemal całą kompletną paletę z DMC… No właśnie – kluczowe jest słowo NIEMAL, bo oczywiście okazało się, ze nie mam 2 kolorów. Postanowiłam jednak nie kupować, tylko dobrać coś z tego co mam. A że mam naprawdę dużo, a czasami naprawdę nie ma zbyt dużej różnicy pomiędzy odcieniami muliny to znalazłam odpowiednie kolorki i zaczęłam pracę:

    To wynik kilku wieczorów, może jednej niedzieli. Dość szybko się haftuje, ale niestety czasu brak. Jak już pisałam i praca zawodowa i obowiązki domowe nie pozostawiają za wiele wolnego czasu. Do tego zachciało mi sie zabawy z grafiką, nowego bloga…

    Potem miałam jeszcze najazd gości z Polski, co też nie skłaniało ani do haftów, ani nawet do otwarcia laptopa…

    Ale od tygodnia coś tam sobie powolutku dłubię i w sobotę wyglądało to tak:

    A tutaj już niedzielny „urobek” – więcej wolnego czasu to i więcej krzyżyków:

    Wydaje mi się ze jestem już za połową obrazka. Jeszcze troszkę i powstanie drugi ptaszek, a potem to już z górki – kwiatki, listki, stempel. Do 21 marca musze zdążyć.

    Zdążę 😉 Trzymajcie kciuki 😉

  • Hafcik na 1 wieczór…

    Pisałam już w TYM poście, że jeszcze w ubiegłym roku skontaktowała się ze mną Sasha z ukraińskiej strony Povitrulya Handmade z propozycją testowania wzorów. Musiałam wtedy odmówić z powodu moich rączek, ale obiecałam, że odezwę się jak już będzie po wszystkim i moje ręce będą potrzebować pracy i rehabilitacji.

    Napisałam do Sashy z początkiem stycznia i dostałam kilka propozycji małych hafcików do wyboru. Powiem szczerze, że troszkę się zdziwiłam, bo myślałam że po prostu dostanę wzór w formie papierowej i będę musiała sobie sama zorganizować kanwę, igłę, mulinę…

    Ja musiałam sama sobie kupić zestaw na Amazon.nl a Sasha natychmiast, na podstawie nr transakcji zwróciła mi za niego pieniądze. Koniec końców mam go za darmo…

    Pokazywałam Wam już też co sobie wybrałam i co przyszło w zestawie:

    Teraz czas zreferować postępy i pochwalić się efektem…

    Z postępów mam 1 jedyne zdjęcie, które Wam tu zaraz wstawię, bo jakoś czasu nie było ani weny na zdjęcia. Cóż mogę napisać…

    Na pewno to, że choć w tytule jest że to hafcik na 1 wieczór u mnie niestety trwało to zdecydowanie dłużej. Za długo.

    Hafcik powstawał w czasie gdy akurat rozpoczynałam nową pracę, więc na haftowanie pozostawały wieczory. Trochę ciężko było, bo ja nienauczona wstawania z kurami przysypiałam przy hafciku…

    Po drugie…

    Jak widać na powyższym obrazku haftowałam w rękach, czego wręcz nienawidzę… Wiem, że są hafciarki, które w tym sposób haftują wszystko – największe i najmniejsze projekty – ja nie umiem…

    Materiał był wyliczony niemal co do krzyżyka i nie było jak go zabezpieczyć żeby się nie snuł w czasie pracy. Ani nic przyszyć, ani tamborka założyć. Tu nitka za luźno, tam za mocno…

    Żałowałam, ze zgodziłam sie na takie testowanie. To było zdecydowanie nie na moje nerwy i palce. Troszkę szkoda, bo muliny zostało na tyle, że spokojnie mogłam to samo wyhaftować na kawałku przeznaczonym na tył. Ale musiałabym mieć t na tamborku, a tu sie nie dało….

    Koniec końców wyhaftowałam tę zakładkę i potem kolejne dni męczyłam się z jej obrąbieniem:

    To co widzicie na zdjęciu powyżej to przód i tył zakładki jeszcze przed praniem. Wymęczona, wymiętolona, krzywa…

    Nie wiem czy jeszcze zdecyduję się na testowanie na takich zasadach. Zdecydowanie wolałabym mieć większy kawałek materiału i sama wyciąć odpowiedni kształt po skończonej pracy.

    Tak wygląda zakładka wyhaftowana w bólach, wymęczona, wyprana i wyprasowana.

    I już w użyciu – musze przyznać. Choć jak pisałam wyżej – raczej już sie na to nie dam namówić.

    Teraz powoli zaczynam hafcik SAL-owy, ale to już pokażę w następnym poście.

    Pozdrawiam Was serdecznie i dziękuję za wszystkie odwiedziny i komentarze.

  • Nowy rok, nowe możliwości…

    … i niestety stare problemy. Ale może po kolei.

    W swym poprzednim poście pisałam, że szykuje mi się w życiu duża rewolucja. Ta rewolucja to oczywiście nowa praca.

    Jeszcze we wrześniu na portalu LinkedIn znalazłam bardzo interesującą ofertę pracy, na która zareagowałam niemal bez zastanowienia. Potem przyszła refleksja – kobieto, nie przyjmą cię. Co z tego ze masz doświadczenie, nie znasz języka na tyle dobrze… Jakież było moje zdziwienie gdy kilka dni później ktoś zadzwonił i zaprosił mnie na rozmowę w sprawie tej pracy…

    Rozmowa z rekruterami odbyła się na kilka dni przed operacją drugiej ręki i przeszła bardzo pozytywnie. Powiedziano mi, że spokojnie mam iść na zabieg, że będą jeszcze 2 takie rozmowy, a praca dopiero od lutego. Hmm, trochę dziwne ale nic innego mi nie pozostało jak naprawiać rączki i czekać.

    Na początku listopada zostałam zaproszona na druga rozmowę, tym razem już w konkretne miejsce pracy. Tym razem rozmawiałam z szefową mojego przyszłego działu i z kimś w rodzaju jej „prawej ręki”. Tutaj rozmowa już bardziej konkretna, w sensie co będę robić. Pytano mnie co umiem, czyli o moje doświadczenie na podobnym stanowisku. Bo doświadczenie mam, ale sprzed 17 lat, jeszcze z pracy w Polsce. Potem zostałam oprowadzona po biurze i kazano mi czekać na kolejny telefon.

    Dwa dni później telefon – mam tę pracę i to prawdopodobnie od 15 stycznia.

    Nie powiem, że mi to nie było na rękę, bo po pierwsze moje zoperowane rączki miały czas dojść do siebie, a po drugie czekał nas wyjazd do Polski na urodziny teściowej (pisałam o tym TUTAJ). W międzyczasie firma miała czas, by mnie prześwietlić czy nie mam lub nie miałam zatargów w policją i kontaktów ze światem przestępczym. Bo nie napisałam jeszcze, że akurat do tej pracy musiałam być czysta jak łza. Na końcu zostałam zaproszona do firmy po raz kolejny, tym razem by poznać już swoje stanowisko pracy.

    I teraz pewnie jesteście ciekawi co to za praca…

    Poniższe zdjęcie pochodzi z Internetu, z domeny publicznej:

    Ten budynek na zdjęciu to kompletnie odrestaurowany, odnowiony i dopasowany do idei zrównoważonego rozwoju budynek De Nederlandsche Bank (DNB), czyli Banku Centralnego Holandii, który ma swoją siedzibę w Amsterdamie i jest odpowiednikiem polskiego NBP. Ciekawostką jest to, że budynek w takiej formie został zbudowany już w 1968 roku. W roku 1991 budynek został „powiększony” przez dobudowanie wieży w kształcie walca, którą jednak ostatecznie z początkiem renowacji w 2021 roku kompletnie rozebrano. Dlaczego to piszę? Bo tam byłam i mowę mi odebrało. A widok z tego tarasu na samej górze wieżowca – bomba.

    Ja jestem pracownikiem DNB, ale nie pracuję w tym budynku. Budynek jednak znam, bo to tam podpisywałam umowę o pracę, tam odbywałam szkolenie wprowadzające, tam wreszcie jest cała moja „dyrekcja”.

    Ja pracuję w miejscowości Zeist i zajmuje się – tak w skrócie – liczeniem, sortowaniem i pakowaniem banknotów w Centrum Gotówkowym. Robiłam już to kiedyś, jeszcze mieszkając w Polsce. Na tym właśnie polegała moja ostatnia praca przed emigracją do Holandii. Niestety obowiązuje mnie tajemnica służbowa i więcej napisać nie mogę. Zainteresowanych mogę odesłać na stronę internetową, gdzie są zdjęcia i filmy. Jak ktoś ciekawy to i poczytać może przy pomocy tłumacza 😉

    TUTAJ poniżej zdjęć najwyższego szefostwa są zdjęcia odnowionego budynku głównego, poniżej zdjęcia z DNB Cashcentrum, a na samym dole filmik z miejsca w którym pracuję. To dla ciekawych 😉

    Praca jest fajna, od 7.30 do 16.30 i tylko dojazdy są trochę kosmiczne. Rano jeszcze spokojnie, bo dojazd zajmuje mi 34-40 minut, za to popołudniu już nawet 1,5h…

    I wstawać trzeba skoro świt, czego ja przez ostatnie 10 lat nie robiłam… Ale generalnie cieszę się, że ten nowy rok przyniósł mi nowe możliwości, nowe perspektywy.

    Plusem jest to, ze pracuję 4 dni w tygodniu i ze mogę pracować poniedziałek-czwartek co daje mi 3 dni weekendu 😉 Minusem fakt, że i z powodu mojej pracy i ciągłej zmiany planu zajęć szkole musiałam mojej Olivii zmienić dzień nauki jazdy konnej i teraz od 1 lutego do stadniny jeździmy w soboty na godzinę 14.00. Taki wolny więc ten weekend wcale tak do końca nie jest 😉

    Ale co zrobić, takie życie… I tak już się powolutku wdrażam w pracę, w nowy harmonogram dnia i rozkład tygodnia. Próbuję nawet coś tam haftować, ale to już temat na nowy post, bo inaczej nie będę miała o czym pisać 😉

    Ale oczywiście żeby nie było tak różowo, to coś musiało się wydarzyć…

    W zeszłą sobotę byliśmy oboje z mężem z córka na tych koniach. Przed zajęciami zrobiliśmy zakupy i od 13.30 byliśmy już w stadninie.

    Gdy po skończonej lekcji pomagałam odprowadzić klacz do boksu ta spłoszyła się bliskością dwóch innych koni. Tak się szarpnęła, że niemal stanęła na tylnych łapach a ja trzymająca ją za uzdę pociągnięta do tyłu wylądowałam na plecach. Nie bardzo wiem, co się działo potem. Ktoś konia złapał, ktoś inny przeciągnął mnie po betonie chwytając pod pachy i wyciągając spod jej kopyt równocześnie stawiając mnie do pionu, co łatwe nie było, bo ja swoje ważę…

    Koniec końców z trochę bolącą kostką prawej nogi wróciliśmy do domu. Niestety bliżej wieczora kostka zaczęła bardzo puchnąć i w niedziele konieczna była wizyta na ostrym dyżurze… Na szczęście nic nie zostało złamane, ale do pracy w poniedziałek już nie poszłam. Zapisałam się do rodzinnego, gdzie dostałam tabletki przeciwbólowe i przeciwzapalne. On też zapewnił mnie że na szczęście nic poważnego się nie stało, skoro mogę w miarę chodzić i ruszać stopą w stawie i palcami. Kostka jest mocno stłuczona i możliwe że wiązadło skokowe jest naderwane lub zbyt mocno naciągnięte.

    I tak po trzech tygodniach pracy wylądowałam na chorobowym…

    Na całe moje szczęście opuchlizna stopy już zeszła, mogę chodzić, mogę nawet ubrać buty, choć kostka jeszcze boli przy dotyku. Jutro wybieram się na krótki spacer a w poniedziałek do pracy. Zobaczymy jak się to skończy.

    Powiem wam jeszcze że w sobotę i niedzielę byłam przerażona, bo to już 3 uraz tej samej kostki…

    Za pierwszym razem, w 2009 roku skończyło się to niestety koniecznością całkowitej rezygnacji z pracy i ponad dwuletnia rekonwalescencją, a na uporczywy ból ostatecznie pomogła blokada, czyli zastrzyk ze środkiem steroidowym. Za drugim razem było o wiele lepiej, bo uraz kostki powstał przy upadku podczas którego złamałam kości śródstopia (pisałam o tym TUTAJ). O ile leczenie złamania trwało zdecydowanie za długo jak dla mnie, to na szczęście okazało się ze kostka jednak nie ucierpiała. Bardzo jestem ciekawa, jak będzie teraz…

    To tyle odnośnie moich życiowych spraw. Kolejny post będzie już zdecydowanie robótkowy, bo i mam już co pokazać.

    Przypomnę nieśmiało, że zaczęłam pisać nowego bloga odnośnie projektów graficznych na który serdecznie zapraszam wszystkich zainteresowanych.

    Pozdrawiam i życzę miłego weekendu.